Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szlochanie, którego nie była w stanie powściągnąć, wydarło się z jej ust.
— Marjo, moje dziecko, uspokój się! — żywo zawołał budowniczy. — Ty jesteś przyczyną nieszczęścia, jakie spotkało na lodzie syna pana de Gibray, wiem o tem, ale stało się to bez twej woli i nie masz sobie nic do wyrzucenia.
Potem zwracając się do sędziego, zapytał:
— Czy możemy na chwilę widzieć się z panem Albertem?
Paweł de Gibray zawahał się z daniem odpowiedzi i o miało co nie odezwał się odmownie, lecz spojrzał na Marję, na twarzyczce której malowała się wzruszająca boleść. Pomyślał o cierpieniach, doświadczonych przez Alberta, przypomniał sobie takie ostatnie wyrazy doktora, rzekł więc:
— Zaprowadzę państwo do pokoju Alberta. Zastaniemy przy nim doktora. Służę państwu.
Poprowadził gości.
Otworzyły się drzwi. Wszedł Gibray z Ludwikiem i jego córką. Przestąpiwszy przez próg, Marja rzuciła się ku choremu, ale wstrzymało ją uczucie wstydu dziewiczego, silniejsze nawet niżeli miłość.
Zobaczyła Alberta bladego, zmienionego.
Wyciągnął do niej ręce. Serce się jej ścisnęło, z oczu trysnęły łzy.
Albert płakał również. Ujął za ręce ojca, który doń przystąpił i rzekł doń głosem drżącym:
— O, dziękuję ci, dziękuję... ojcze, jakiś ty dobry!... jaki ja szczęśliwy.
Jednocześnie doktor szepnął do ucha sędziemu śledczemu:
— To jest wyzdrowienie... czego nauka nie potrafi, ta panienka uczynić może.
Wzruszenie obojga młodych było tak wzruszające, tak przejmujące, że doktór nie był w stanie go nie podzielić. Ujął Marję Bressoles za rękę, poprowadził ją do Alberta i posadził przy łóżku. Ojcowie obaj patrzyli na te piękne dzieci, tak siebie godne i wzajemnie tylko dla siebie żyjące i mimowolnie spojrzeli na siebie.
Wizyta trwała ledwie kilka minut z woli doktora, który obawiał się zmęczenia dla chorego, ale, odchodząc, Marja czuła się szczęśliwą, a uspokojony Albert już myślał o prędkiem wyzdrowieniu. Gdy już wyszła z pokoju Alberta, Marja Bressoles rzuciła się na szyję ojcu i ucałowała go serdecznie.
— Co tobie dziś, moje dziecko? — spytał ją poczciwy Ludwik Bressoles. — Nie jesteś taką, jak zwykle.
— Ojczulku — szepnęła Marja, tuląc twarzyczkę do piersi ojca. — Czyż się nie domyślasz? Ja go kocham!

— — — —