Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

— Zły na ciebie, za co?
— Bo temu staremu lowelasowi, temu świętoszkowi, wpadła w oko Symona i wściekał się, kiedy wyjechała ze mną.
— Dał mi też i to do zrozumienia, chociaż zataił oczywiście prawdziwą przyczynę swego gniewu i interesował się tylko, jak powiedział, moralnością twej siostry mlecznej. Ale i cóż się z nią stało? Czy zmieniła nazwisko i znaną jest? Bogata teraz?
Oktawja wzruszyła ramionami.
— Symona miałaby być bogatą? — powtórzyła.
— Nigdy! zanadto głupia! Kiedy mnie się sprzykrzyła robota i postarałam się o jedwabie, aksamity i brylanty, nagadała mi tyle morałów, niczem ksiądz jaki, że aż mnie zdenerwowała. Porzuciłam ją i każda z nas poszła w swoją stronę.
— Dawno to było?
— Prawie przed czterema laty.
— I nic nie słyszałaś o niej?
— Nic.
— Z czego się utrzymywała?
— Z szycia.
— A gdzie szyła?
— W magazynie przy ulicy Vivienne wtedy, gdyśmy się z sobą pożegnały; ale zdrowie miała liche, może już umarła.
Oktawja mówiła dalej:
— Cóż ci jeszcze powiedział ten głupi notariusz? czy nie wspomniał o mej matce?
— I owszem, mówił mi, że twoja matka, pani Charvais, mieszka już nie w Vique-sur-Bresnes, lecz w sąsiedniej wsi Puissy, gdzie kupiła sobie domek i kawałek ziemi.
— Matka ma się dobrze. Napiszę do niej w tych dniach. Ucieszy się bardzo, gdy się dowie o mem małżeństwie.
— A ona pisuje do ciebie?
— Nie. Nie ma mego adresu. Nie wie, gdzie mieszkam, odkąd porzuciłam miejsce u Bresolów.
W Maurycego oczach zabłysła radość.
— U Bressolów? — spytał z miną obojętną.
— Któż to są ci Bressolowie?
— Byłam u nich za „pannę do towarzystwa“ — odpowiedziała młoda kobieta, trochę się zaczerwieniwszy — osobliwsza rodzina, mój drogi. Mąż — prawdziwy niedźwiedź, lubi siedzieć w domu, a kiedy poprawia drzewo na kominku lub gra w karty ze swoimi starymi znajomymi, żona tymczasem włóczy się po teatrach, balach i wieczorach. Można ją wszędzie spotkać, dziwię się jednak, że ty jej nie znasz?
— Dzieci zapewne nie mają?
— Jedną mają córkę, śliczną dziewczynę, i to jest jedyny kłopot dla pani Bressoles. Matka wobec dorastającej córki musi wydawać się starsza. Córka zapewne skończyła już lat siedmnaście i jestem pewna, że moja pani nienawidzi jej potężnie.
— Ale przecież bywa w towarzystwach z córką?
— Wtenczas, kiedy byłam u nich, dziewczyna była na pensji, a jeżeli była kiedy w domu — ojciec nie pozwalał żonie zabierać jej ze sobą, bo przecie pani Bressoles nie krępuje się wcale i wszędzie się włóczy. Bardzobym się dziwiła, gdyby jej tu nie było.
— Tu. Na maskaradzie? — zawołał Maurycy.
— Tak. Za moich czasów nie opuszczała ani jednej i pewna jestem, że i dzisiaj tu jest.
Gdybym się nie bała, że hrabia przyjedzie i rozgniewa się, gdy mnie nie zastanie w swej loży, przeszlibyśmy się razem po sali i pokazałabym ci ją.
— Ale musiałabyś wprzód wiedzieć, jak jest ubrana.
— Nie, ona się zawsze jednakowo ubiera. Bierze na siebie maskę i domino, bo taki zwyczaj, ale tak to robi, że jej przyjaciele i wielbiciele mogą ją poznać od pierwszego spojrzenia. Zawsze ma kostjum jednaki: niebieskie domino atłasowe, trzy wstążki z boku i białą atłasową maskę z niebieską koronką.
Maurycy niezmiernie pragnął poznać panią Bressoles i kiedy słuchał Oktawji, zaczął mu się w głowie snuć plan.
— Pamiętaj więc, domino niebieskie, wstążki żółte, biała maska atłasowa z koronką niebieską. Omylić się niepodobna.
— Poszukaj pięknej Walentyny Bressoles i wymień jej Orsivala, hrabiego de Lussan, grubego Natier, małego Brichet, Pawła Avrila, Jerzego Guerin. Zobaczysz, jak ją tem zaintrygujesz. Będziesz pamiętał te nazwiska?
Maurycy wyjął z kieszeni notes i pod dyktandem Oktawji napisał sobie nazwiska wielbicieli Walentyny Bressoles. Następnie Oktawja i Maurycy rozeszli się.
Młodzieniec poszedł do garderoby i wziął domino koloru perłowego.
Napotkał nieznajomą z czerwonemi wstęgami i w masce z czerwoną koronką, w towarzystwie dwóch „doktorów molierowskich“ i poczuł jej wzrok na sobie.
— Ta kobieta zna mnie — rzekł do siebie. — Któż, to może być? Nie wiem.
Poszedł dalej.
W tejże chwili Jodelet, przebrany za pajaca, przystąpił do maski z czerwoną koronką. Aime Joubert, jak czytelnicy już wiedzą.
— Nic nowego? — zapytała.
— Nic — odpowiedział Jodelet — co pani każe?
— Nic. Do pana już należy reszta nocy. Niech pan powie Martelowi, że i on jest już także wolny.
— Kiedy mamy się z panią widzieć?
— Jutro.
— Gdzie?
— U naczelnika policji śledczej. W gabinecie.
— O której?
— O dziesiątej.
Jodelet skłonił się i oddalił.
— A czy i na maskaradzie ma pani nadzieję znaleźć jego ślad? — zapytał hrabia Iwan.
— Przyszłam tu na wszelki wypadek, ale bez nadziei.
Hrabia Iwan, który się dał widzieć na sali, podążył za wicehrabią Guyem d‘Arfeuille, który rozmawiał właśnie na schodach z kilku przyjaciółmi.
— Pójdę do Oktawji! — rzekł doń hrabia półgłosem.
— Zjesz z nami kolację?
— Nie, dzisiaj tu nie zostanę — odpowiedzią! d‘Arfeuille.
— Więc do jutra?
— Do jutra!
Rozstali się i hrabia udał się do Oktawji.
— A! jesteś nareszcie! — zawołała z miną radosną młoda kobieta, zobaczywszy hrabiego. — Tak się spóźniłeś, mój drogi Juanie, czas mi się wydawał tak długim.
— Widocznie musisz się nudzić? — zapytał hrabia.
— Nie może mi być wesoło, gdy ciebie niema. A przytem nie lubię tych hucznych zabaw.
— Czy pragniesz do domu powrócić?
— Chcę, czego ty chcesz. Jedźmy.
Oktawja wstało, pożegnała się z przyjaciółkami, które przywiozła ze sobą, wzięła hrabiego pod ramię, wyszła z nim z loży i oboje skierowali się ku schodom.
W pięć minut Maurycy wrócił do swych wspólników.
Maurycy stanął z nimi we framudze okna.
— I cóż? — zapytał go Verdier.
— Mówiłem z Oktawją.
— I dowiedziałeś się od niej czegoś.
— Bardzo niewiele.
— Otrzymałem dokładne wiadomości o rodzinie Bressolesów i spodziewam się, że teraz bardzo łatwo będę mógł ich odnaleźć.
— W jaki sposób?
— Pozwól, że na to nie odpowiem zaraz. Prawdopodobnie napotkam tu panią Bressoles, poznam ją po niektórych szczegółach kostiumu i zawrę z nią znajomość.
— Kto cię przedstawi?
— Nikt. Zdaje się, że z tą panią znajomość łatwa. Przytem maskarada ma swoje przywileje.
— Czy nie dlatego zmieniłeś kostium, ażeby rozmawiać z panią Bressoles?
— Nie.
— Więc dlaczego?
— Dlatego, ażeby zmylić kobietę w czarnem dominie z czerwoną wstęgą i w masce z czerwoną koronką, ja jej nie znam, a ona mnie zna.
— Czarne domino w masce z czerwoną koronką — powtórzył Lartigues.
— To musi być ta kobieta, która nas ściga błyszczącemi oczyma....
— Pewny jesteś, że cię poznała? — spytał Lartigues.
— Jak najzupełniej. Powiedziała moje imię, a wcale mi nieprzyjemnie, że ktoś mnie szpieguje.
— Pojmuję to tem bardziej, że nieznajoma owa wydaje mi się podejrzaną! Patrzy ona na nas jakoś bardzo dziwnie.
— Zapewne widziała was ze mną i to obudziło jej ciekawość. Chciałbym z nią pomówić, — wypytać.
— Któż ci przeszkadza to uczynić?
— Pozna mnie po głosie, a przytem muszę zająć się panią — Bressoles. Ale dlaczego który z was nie ma za mnie tego uczynić.
Roześmiał się Verdier.
— Bierzesz to na siebie? — zapytał Lartigues.
— I owszem — odparł tenże — chętnie poromansuję.
— Bardzo dobrze — rzekł Maurycy — lecz bądźże zręcznym.
Zmień swe wstążki różnokolorowe i staraj się dowiedzieć, co to jest za domino. Ja zaś opuszczę was i rozpocznę swoje poszukiwania.
— Gdzie i kiedy mamy się zejść?
— Jutro przy ulicy Suresnes, bo nie wiem, czy będę mógł się z wami widzieć jeszcze tej nocy.
— Więc do jutra.
Maurycy znikł w tłumie, Lartigues i Verdier przypięli do ramion zamiast różnokolorowych wstążek, jednokolorowe, w które się poprzednio zapatrywali roztropnie. Potem Lartigues zaczął szukać tajemniczego domina.
— Jeśli się spotkam z tą kobietą, pójdę zaraz do domu, bo mi się spać chce ogromnie — rzekł Verdier, rozstając się z Lartiguesem.
— Dobrze, zobaczymy się jutro na ulicy Suresnes.
Maurycy wrócił do swej loży, skąd mógł się rozglądać na wszystkie strony, szukając domina niebieskiego z żółtemi wstążkami i w białej masce z niebieską koronką.
Nagle wykrzyknął radośnie. Po drugiej stronie sali, w korytarzu, prowadzącym do amfiteatru, zauważył kostjum, opisany przez Oktawję, kostium tak charakterystyczny, że się niepodobna było omylić.
Czemprędzej wybiegł z loży, przecisnął się przez tłum i przystąpił do Walentyny Bressoles — ona to rzeczywiście była w niebieskiem dominie. Stała w środku gromadki młodych ludzi, trochę już podchmielonych, którzy traktowali ją nieco za swobodnie.
— Ja jestem jej towarzyszem, moi panowie — odezwał się Maurycy, odtrącając jednego z napastników, który stał najbliżej przy niebieskiem dominie. — Radzę iść spać!
— Chodźmy — dodał, zwracając się do Walentyny.
Walentynie Bressoles serce biło silnie, przycisnęła się do Maurycego i szepnęła:
— O! jakem się przestraszyła!
— Czego?
— Bałam się, ażeby ci łotrzy nie pokłócili się z panem.
— Widziała pani przecie, że gotów byłem rozprawić się z nimi wszystkimi.
— I to dla kobiety, której pan nie zna.
— Alboż trzeba koniecznie znać kobietę, ażeby jej bronić? To obowiązek każdego przyzwoitego człowieka.
I nachyliwszy się ku Walentynie, Maurycy, ściskając jej rękę, dodał:
— A skąd pani wie, że jej nie znam?
Syn Aime Joubert miał głos słodki, harmonijny, tkliwy, kiedy tego chciał.
W uszach wrażliwej Walentyny Bressoles wydał się on cudną melodją.
— Pan mnie zna? — spytała, podnosząc nań duże oczy, rzucając płomieniste błyskawice przez otwory maski.
— I bardzo dobrze — odpowiedział młodzieniec.
— Żartujesz pan.
— Przysięgam, że nie żartuję!
— No, to powiedz mi się jak się nazywam.
Rozmawiając w ten sposób, Walentyna wciąż prowadzona pod rękę przez Maurycego, blisko już była jego loży.
Młodzieniec zatrzymał się, otworzył drzwi, i mówił dalej, wskazując na gabinet:
— Niech pani raczy tu wejść, zaraz pani powiem.
Była to niespodzianka dla Walentyny, awanturka maskaradowa, jakie lubiła.
Drżąc zlekka, usiadła na kanapie w gabinecie.
Maurycy usiadł obok niej i ująwszy jej rękę, przycisnął do ust.
— Panie! — krzyknęła Walentyna obrażonym tonem, ale nie cofając ręki. — Co pan czynisz?
— Czym panu pozwoliła?
— Nie, ale i nie zabroniła pani.
— No, to zabraniam panu. Przestań pan i pomówmy.
— Bardzo tego pragnę, byleby rozmowa zaczęła się od słów „kocham cię pani“.
— Pan mnie kochasz?
— Namiętnie.
Zaśmiała się Walentyna Bressoles.
— W ciągu pięciu minut rozkochałeś się pan i to wcale mnie nie znając?
— Znam panią blisko już od roku.
— No, jeżeli tak — szepnęła Walentyna — jeżeli jestem panu znaną, to pan wie...
— Że pani mężatką? — przerwał Maurycy.
— Naturalnie, że wiem, ale co mnie obchodzi mąż, który nigdy nie umiał pani zrozumieć, który pani nie kocha, a pani kochać go nie może. Co mnie obchodzi Ludwik Bressoles.
Alboż to dla takiego człowieka stworzoną pani jesteś, który jest sobie poprostu tylko egoistą ociężałym?
Czy taki cudny motylek, jak pani, może przy nim żyć? Niechaj nigdy o nim nie będzie mowy, gdy z panią będę. Zapomnijmy o nim i myślmy tylko o sobie. Ja panią kocham, Walentyno, i zawsze kochać panią będę. A mnie czy pani kocha? Czy będzie mnie pani kochała?
— Czy pana kocham? — zawołała Walentyna Bressoles, niemało, jak łatwo zrozumieć, zmieszana. — Ależ ja pana nie znam. Pragnę wierzyć, że jesteś pan prawdziwym przyjacielem — ale być też może, że chce pan tylko zażartować sobie ze mnie, wyśmiać mą łatwowierność i naszą przygodę wziąć za przedmiot do skandalicznej anegdotki.
— O! — zawołał Maurycy. — Pani tak nie myśli. Czyż głos mój nie ma w sobie szczerości, miłości?
— Głos pański wzrusza mnie, lecz przeciw temu wzruszeniu walczę. Są kłamliwe głosy. Powtarzam raz jeszcze, że pana nie znam. Kto pan jesteś? Jeżeli mnie pan już cały rok kocha, jeżeli cały rok chodzi pan za mną, nie może być ażebym pana nie widziała, ażebym pana nie zauważyła choćby w lasku, na wyścigach, albo w teatrze.
Walentyna mówiła dalej:
Pokaż mi się pan z twarzy, która zapewne znaną mi jest, ona mi powie, czy mam panu wierzyć, a oczy pańskie powiedzą, czy mam zawierzyć miłości, o której mówią pańskie usta.
— A pani także zdejmie maskę? — spytał Maurycy tonem namiętnym.
— Pozwoli mi pani zachwycać się temi rysami, które taić uwielbiam?
— Dobrze! — szepnęła Walentyna.
Maurycy zdjął maskę.
Wiemy, że był bardzo przystojny. Walentyna poczuła, że serce jej mocniej, niż kiedykolwiek bić zaczęło.
Oczy jej utonęły w płonących źrenicach młodzieńca.
Uśmiech przemknął po ustach Maurycego. Pomyślał sobie:
— Grać komedję miłości bardzo przyjemnie ale nie zawadziłoby jednak widzieć twarzy jej, która jest przedmiotem mych zapałów.
I wyciągnął rękę ku masce — ażeby ją Walentynie zdjąć. Pani Bressoies nie dozwoliła tego jednak i sama zdjęła białą atłasową półmaskę.
Maurycy drgnął, zdumiony pięknością, której kusicielskiego wdzięku wcale nie przypuszczał.
W tej chwili dwa razy zapukano do drzwi loży. Walentyna zerwała się z kanapki i odskoczyła od Maurycego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.