Przejdź do zawartości

Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
NACZELNIK POLICJI.

Woźnica siedział już na koźle.
— To nie ja pojadę w tej karecie — odpowiedział komisarz lecz Fontaigne.
Brygadjer wsiadł do karetki.
W tejże chwili na dziedziniec wszedł Franek. Był sam.
— No, a Cadet? — spytał zdziwiony gospodarz. Nie znalazłeś Cadeta, czy co?
— Znalazłem — odpowiedział Franciszek, zwiesiwszy głowę.
— To dlaczego żeś go tu nie przyprowadził?
— Przyprowadziłem go... obudziłem, bo spał i jak! kazałem mu się co prędzej ubrać, a taki był zły, żem mu przeszkodził chrapce!
— No?
— No i na rogu naszej ulicy, o pięćdziesiąt kroków od naszej bramy, dwóch sierżantów miejskich bardzo grzecznie poprosili go z sobą do cyrkułu. On się oburknął, że nie ma żadnego interesu w cyrkule, a oni go wtedy wzięli pod ręce, ale bez żadnego hałasu, i poszli z nim. A on patrzał na nich jak pijany.
— To dobrze — odezwał się gospodarz. — Nie powiedzieliście mu nic o tem, co się tu stało?
— Gospodarz mi nie kazał. Powiedziałem mu tylko, że go do nas wołają i tyle.
— Dobrze, a teraz mój kochany, otwórz bramę.
Franek natychmiast spełnił rozkaz. Komisarz szepnął kilka słów brygadierowi i karetka pomknęła.
Stajenny nie skłamał, zapewniwszy, że nic nie powiedział, a jednak w dzielnicy wiedziano już, że u trzymającego wynajem powozów i dorożek przytrafiło się coś niezwykłego. Napewno nikt nic nie mógł powiedzieć, ale pole do przypuszczeń było obszerne. Widziano, jak przechodził komisarz z sekretarzem, zatem miał być spisany protokół. Widziano, jak biegli sierżanci miejscy. Widziano, jak woźnicę Cadeta prowadzono do cyrkułu. Słowem mówiono już o zbrodni; — bliższych szczegółów nie wiedziano, ale opowiadano sobie, że jest coś okropnego i tłum zbierał się na ulicy, naprzeciw pana Bieneta. Kilka osób chciało się nawet dostać na podwórze, gdy stamtąd wyjeżdżał brygadier Fontaigne. Komisarz dał znak i sierżanci miejscy odpędzili ciekawych na ulicę.
— Każ, panie Bienet, zamknąć bramę — rzekł komisarz.
— Słyszałeś Franek? — odezwał się gospodarz.
Stajenny czemprędzej zamknął ogromną bramę, ku wielkiemu zmartwieniu ciekawych, wietrzących tajemniczą sprawę. Dwaj agenci, którzy Cadeta zaprowadzili do cyrkułu, przyszli powiedzieć, że wykonali polecenie. Komisarz kazał im pozostać na podwórzu gdzie znajdował się trup, i nikogo nie puszczać. Sam zaś w raz z sekretarzem, stajennym Franciszkiem i woźnicą Richeaud udał się do mieszkania Bieneta, na pierwszem piętrze.
— Zacznę pisać protokół — rzekł — proszę o kałamarz i pióro.
Żona gospodarza podała żądane przedmioty.
Sekretarz rozłożył dużą czarną tekę skórzaną i usiadłszy, przygotował się do pisania za dyktandem swego zwierzchnika.
Pozostawmy tych przy sporządzaniu protokółu, a udajmy się z brygadierem Fontaignem, którego prędko wiózł stangret Cambonne. Pomimo godziny tak wczesnej, komisarz do spraw sądowych znajdował się w swym gabinecie i porządkował akta w jakiejś sprawie, którą sąd właśnie się zajmował. Zawiadomiono go, że brygadier sierżantów miejskich z dzielnicy La Chapelle pragnie natychmiast z nim pomówić i że przysłany jest przez komisarza cyrkułu z ulicy Ordeneur.
— Niech wejdzie — odpowiedział komisarz.
Brygadier opowiedział po krótce powód przybycia. Komisarz wysłuchał opowiadania z nadzwyczajną uwagą.
— Osobliwsza zbrodnia! — zawołał, kiedy Fontaigne przestał mówić.
— Sprawa będzie prawdopodobnie ciekawa. Zaczekajcie na mnie. Pójdę do naczelnika policji śledczej, który jednocześnie ze mną przyjechał i powiem mu, co się stało. Macie z sobą karetę?
— Jest.
— Na dwie, czy cztery osoby?
— Na dwie.
— To weźcie jeszcze inną, bo może z nami pojedzie naczelnik policji śledczej, podprokurator i sędzia śledczy. Najmniej teraz ze wszystkich zajęty jest pan Paweł de Gibray. Zapewne jego wyznaczę. Ale on nie przychodzi tak wcześnie. Trzeba będzie po niego posłać. Weźcie dwie karetki, prócz waszej. Jedną poślę pana de Gibray.
Fontaigne wyszedł spełnić polecenie, a komisarz udał się do naczelnika policji śledczej i opowiedział mu o tajemniczem zdarzeniu przy ulicy Ernestyny.
Naczelnik policji śledczej, którego nazwisko znane było powszechnie w Pryżu, niskiego był wzrostu, trochę ciężki, zgarbiony, o przenikliwem i głębokiem spojrzeniu z twarzą spokojną i łagodną, po której przesuwał się bez przerwy dobrotliwy uśmiech.
Faworyty miał srebrzysto siwe, jak również włosy. Niezwykle zręczny i przebiegły, pomimo dobrodusznej powierzchowności, niestrudzony nigdy zaprowadził on w paryskiej policji śledczej porządek wzorowy; wybrał do służby swej ludzi odznaczających się, sprytem, śmiałością i uzdolnieniami policyjnemi. Nikt od niego lepiej nie umiał rozplątać nici najbardziej zagmatwanej sprawy i wśród długoletniego zawodu swego doznał niepowodzenia bardzo mało razy.
— Zabójstwie w karecie — rzekł z najspokojniejszą mina, wysłuchawszy komisarza do spraw sądowych. — To bardzo ciekawe.
— Nieprawdaż?
— Musi to być zagadka, którą morderca wyobraża sobie jako niepodobną do rozwiązania.
— A pan ją z łatwością wyjaśni — wtrącił komisarz.
— Spodziewam się.
Do drzwi gabinetu zapukano z lekka.
— Proszę! — odezwał się naczelnik policji śledczej.
Na progu pokazało się dwóch ludzi i skłoniło się pokornie.
— Przyszliśmy po rozkazy — rzekł starszy.
— Dobrze, że was widzę. Jodolet — odrzekł naczelnik. — Miałem po was posłać. Sprawę dostaliśmy taką, że wasz spryt będzie nam bardzo potrzebny.
Nieco ordynarna twarz agenta rozpromieniała wyraźnie.
— Dziękuję panu naczelnikowi za dobrą o mnie opinię, — wyszeptał ze szczerą radością.
— Postaram się zasłużyć na pochwałę.
— Zawsze jesteś dzielnym, mój Jodolet. A wy, Martelu, macie przed sobą godny naśladowania przykład. Starajcie się podobnymi być do swego inspektora, a nie minie was awans, który wam już obiecałem.
Wszedł woźny i oznajmił:
— Sędzia śledczy pan Paweł de Gibray z panem podprokuratorem przyjechał i czeka na pana.
Przed gmachem stała karetka Bieneta i dwa fiakry, najęte przez brygaderja Fontaigne‘a.
Gibrayowi opowiedziano wszystko w kilku słowach. Członkowie sądu i agenci rozlokowali się i pojechali do la Chapelle.
Na ulicy Ernestyny tłum nie tylko nie zmniejszył się, lecz się nawet powiększył i bawił się rozmaitemi domysłami, w których nie było najmniejszego sensu.
Że spełnioną została zbrodnia, dowodziła tego obecność komisarza i sierżantów miejskich w domu utrzymującego powozy do wynajęcia, oraz aresztowanie woźnicy Cadeta.
Ale co to mogła być za zbrodnia? Czy Cadet był głównym winowajcą? A Wawrzyniec Bienet czyż był wspólnikiem?
Podniecone wyobraźnie siliły się na rozstrzygnięcie tych pytań i oczywiście żadną miarą nie mogły. Sierżanci miejscy postawieni przed bramą, z trudnością powstrzymywali coraz bardziej rosnący tłum ciekawych, z wielkiego ożywienia machających rękami, rozprawiających wrzeszczących na całe gardło.
Nagle cisza nastała.
Z ulicy Dondeville wyjechały trzy karety i zmierzały przed dom, gromadą ludzi oblężony.
— Sąd jedzie — mówili ciekawi jeden drugiemu na ucho.
Tłum rozstąpił się, przepuścił karety przez bramę, która się też natychmiast otworzyła i zamknęła za niemi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.