Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tylko na chwilę tłum widział przybyłych i znów na ich rachunek oddawać się zaczął najfantastyczniejszym przypuszczeniom.
— To sam prefekt policji — mówili jedni.
— E; gdzie tam! minister sprawiedliwości! — zapewniali drudzy.
Domysły szły na wyścigi.
A tymczasem komisarz dzielnicy prędko wyszedł z mieszkania na spotkanie członków sądu.
Przywitano go pochwałami za tak prędkie zawiadomienie sądu i prefekta.
— Za obowiązek uważałem sobie nie tracić ani minuty — odpowiedział — zbrodnia wydarzyła się wśród okoliczności osobliwych i dla tego śledztwo wydaje mi się pilnem.
— Gdzie ofiara? — zapytał podprokurator.
— Proszę panów...
Komisarz zaprowadził członków sądu do karetki, przy której stało na straży dwóch sierżantów miejskich. Sam otworzył drzwiczki.
Wtedy ujrzano trupa w tej postawie, jaką żeśmy już opisali. Przy nim na ławeczce leżał kapelusz.
— Czy kto dotykał się trupa? — zapytał sędzia śledczy.
— Nie — odparł komisarz — znajduje się on w takiem samem położeniu, jak go zobaczył stajenny pana Bienet, który otworzył karetkę, żeby ją, jak zwykle, wyczyścić.
— O której godzinie powróciła ta karetka?
— Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, panie sędzio.
— Dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny. Woźnice moi biorą klucz od bramy, kiedy wyjeżdżają na noc. Wracając, wyprzęgają konie, zaprowadzają go do stajni, a sami odchodzą sobie, zamykając bramę.
— A czy jest tutaj woźnica, który jeździł tą karetką?
— Kazałem go zaprowadzić do cyrkułu przy ulicy Dondeville, odezwał się komisarz.
— Dobrześ pan zrobił! Czy wie, za co go aresztowano?
— Nakazałem moim nic o tem nie mówić.
— To roztropnie z pańskiej strony. Czy protokół zaczął już pan pisać?
— Tak, ale bardzo krótko, bo nie badałem nikogo. Oto jest.
Gibray przejrzał go.
— Zaczniemy — rzekł. — A ponieważ nie mam z sobą pisarza, poproszę sekretarza pańskiego.
— Jest on całkiem na usługi pańskie.
— Przedewszystkiem — mówił dalej sędzia śledczy — trzeba wyjąć trupa z karety i umieścić go w jakiej szopie.
Stajenny Franciszek przyniósł wiązkę słomy — rozesłał ją na ziemi podwórza, a dwaj agenci nie bez trudności wyjęli z karetki trupa, który zupełnie już zesztywniał. Położono ciało na słomie, w górę podniósłszy głowę, tak, ażeby można było dobrze przyjrzeć się rysom twarzy.
Nieszczęśliwy mógł mieć lat pięćdziesiąt pięć. Włosy kasztanowate, z lekka przyprószone siwizną, twarz ogolona staranna, surdut, kamizelka i spodnie czarne, paltot koloru brunatnego, szal biały na szyji, kamasze zimowe z podwójnemi podeszwami prawie nowe, ot i wszystkie szczegóły powierzchowności. Skrzepniętą krew widać było na koszuli i na chustce.
Agent milczący, nieruchomy i uważny dotychczas, przystąpił do trupa, spełniając otrzymane polecenie i chciał odpiąć kamizelkę, gdy spostrzegł sznureczek jedwabny. Pociągnął go i z kieszonki pokazał się zegarek złoty.
— Zegarek kosztowny jest — odezwał się.
— Więc nie rabunek jest przyczyną zbrodni, albo też zabójca nie zdążył przeszukać swej ofiary.
Sędzia śledczy wziął zegarek z rąk agenta i przyjrzał mu się. Tymczasem Jodolet rozpiął koszulę i obnażył pierś nieboszczyka. Na lewej piersi przy sercu ukazała się duża rana osobliwszego kształtu.
— Zabójca ma celny wzrok i rękę mocną — zawołał Jodolet. — Dobre miejsce wybrał. Uderzył sztyletem o trójkątnem ostrzu. Śmierć była natychmiastową,
— Przeszukajcie kieszenie — rozkazał sędzia śledczy. — Może przy nieboszczyku są inne jeszcze rzeczy, po których dowiemy się czegoś o nim.
Jodolet spełnił polecenie. Nie tylko zrewidował, ale wyłożył nawet kieszenie paltota, surduta i kamizelki. Nie było w nich nic, prócz chustki białej do nosa, wcale nieznaczonej.
— Dziwna rzecz, że przy tym człowieku nie ma pugilaresu, ani żadnych papierów — rzekł Gibray.
Naczelnik policji pokiwał głową z miną zadumana, wiele jednak mówiącą. Jego to jakby nie dziwiło. Agent oglądał kieszenie spodni i nagle drgnął.
— Cóż tam takiego? — spytał sędzia, śledząc wzrokiem wszystkie jego poruszenia.
— Zabójca bezwarunkowo nie łaszczył się na pieniądze — odpowiedział Jodolet. — Jest i pugilares ofiary i wcale nie pusty, bo ciężki.
— Może w nim znajdziemy jaką wskazówkę — rzekł de Gibray. — Dajcie...
Sędzia śledczy wziął pugilares, otworzył go i obejrzał. Były w nim bilety stu i dwustufrankowe, tudzież siedm franków, dziesięć centymów drobną monetą.
— Moneta złota francuska, czy zagraniczna? — zapytał naczelnik policji.
— Jest i francuska, jest i włoska, z wyobrażeniem Napoleona III i Wiktora Emanuela.
— Więcej nic nie znaleźliście, Jodolet?
— Nie... Druga kieszeń pusta.
— Czy bielizna znaczona?
Agent obejrzał koszulę nieboszczyka, jak uczynił to już poprzednio z jego chustką.
— Żadnej cyfry niema.
— Wszystko się jakby połączyło dla utrudnienia śledztwa — szepnął sędzia. — A spinki u koszuli niczem się nie odznaczają osobliwszem? — dodał głośniej.
— Niczem... Na piersiach i u rąk zwyczajne spinki perłowe.
Gibray polecił sekretarzowi zapisać w protokóle wszystkie te szczegóły; sekretarz pisał, nie zatrzymując się wcale, tylko co sekundę chuchając w zziębnięte palce.
— Zimno pana paraliżuje — rzekł doń naczelnik policji śledczej.
— Trochę! odmroziłem palce! Ale to nic, tylko pismo nie będzie ładne.
— Byleby można było przeczytać, więcej nie potrzeba.
— Panie sędzio, czy mam obejrzeć karetkę? — spytał Jodolet.
— Naturalnie, to bardzo ważne.
Wszyscy przystąpili do karetki.
Agent wskoczył do niej, podniósł poduszki, zbroczone krwią, obejrzał dywanik, pudełko do zapałek przybite tuż przy okienku.
— Nic — wyrzekł — nic zgoła.
Paweł de Gibray przywołał gospodarza i rzekł doń;
— Póki śledztwo się nie skończy, nie dawaj pan nikomu tej karetki; zresztą będzie ona opieczętowana.
— Panie sędzio, każę ją wtoczyć do małej szopy, od której klucz będę miał przy sobie i w dzień i w nocy.
— Tak też trzeba. Teraz pójdziemy do pana, i zaczniemy badać woźnicę, który jeździł tą karetką.
Bienet skłonił się.
— Zakryjcie ciało tego nieszczęśliwego i pozostańcie tutaj — rozkazał naczelnik policji śledczej sierżantom miejskim. — A wy brygadierze, idźcie po woźnicę, którego zaprowadzono do cyrkułu przy ulicy Dondeville.
Brygadjer Fontaine wyszedł z dwoma sierżantami, gdy tymczasem Franciszek przyniósł z wozowni dywaniki, któremi przykryto trupa.
Przyłożenie pieczęci zajęło dziesięć minut, poczem gospodarz zaprowadził członków sądu do pokoju na pierwszem piętrze, gdzie widzieliśmy już komisarza, spisującego protokół. W piecyku żelaznym paliło się suto, tak, że może było za gorąco, ale ciepło to przynajmniej na razie rozkosznem wydało się ludziom zziębniętym na mrozie.
Czekano na woźnicę Cadeta.
Przez kilka sekund panowała głęboka cisza, przerywana tylko trzaskiem drzewa w piecu i kaszlem sierżanta miejskiego, który się na mrozie widocznie zaziębił.