Tajemnica Tytana/Część druga/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.
Komisarz policyi.

— Przystaję — odpowiedział Jakób Lambert głosem głuchym.
— Dasz mi pan dwa miljony?...
— Dam.... wiele panu potrzeba będzie czasu do zebrania tej sumy?!... — Ośm dni...
— Niech będzie... za tydzień!... A dziś, dasz mi pan do rąk oblig na tęż sumę, zobowiązanie prawne, i formalne płatne po upływie tygodnia?...
— Dam...
— Doskonale więc... Zgodziliśmy się co do pierwszego punktu, i winszuję panu tego. Nie pozostaje nam, jak tylko traktować punkt drugi...
Ex-kapitan spojrzał na Maugirona z tak żywym wyrazem niepokoju, że młody człowiek nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.
— O! uspokój się pan! — powiedział. — Nie zabijaj pan sobie naprzód klina w głowę; rzecz dotyczy czegoś co pana nie będzie kosztowało ani grosza, a zatem powinna być panu zupełnie obojętna...
— Wytłomacz się pan! — rzekł Jakób Lambert — i na miłość Boga lub diabła, wytłumacz się prędko!..
— Wyobraź sobie, drogi kapitanie, że myślę ożenić się...
— Cóż panu przeszkadza?...
— Nic zupełnie... Jest tylko jeden drobny szczegół!... nie mam dotąd zgody ze strony panny i przyzwolenia ojca, i liczę na to że je przez pana otrzymam...
— Więc ja znam tych ludzi?...
— Bardzo dobrze...
— To mnie dziwi...
— Dla czego?...
— Znam tak mało osób!... Jak się nazywają?..
— Ojciec sam dobrze nie wie jak się nazywa, Jakób Lambert czy Achiles Verdier...
Ex-kapitan osłupiał.
— Co! — wyjąkał — Lucynę chcesz pan zaślubić?...
— No tak!... Nabiłem sobie głowę tem, aby zostać pańskim zięciem!... Myśl z pierwszego razu wydaje się być dziwną, przyznaję, ale jakąkolwiek jest, nikt mi jej z głowy nie wybije... Cóż pan mówisz na ten projekt!..
— Mówię że jego spełnienie jest niemożliwe...
— Niemożliwe!... cóż znowu!...
— Zupełnie niemożliwe!... — Jesteś pan tego pewny?
— Tak jak tego pewny?...
— Czy miałbyś pan wypadkiem odmówić przyzwolenia swojego?...
— Nie jabym odmówił?...
— Któż zatem?...
— Lucyna, która się na to nigdy nie zgodzi!...
— Więc ta śliczna dzieweczka tak mnie niecierpi!?...
— Ja tego nie wiem czy ona pana cierpi, czy nie, ale na pewno nie kocha pana...
— To nic nie znaczy — odpowiedział Maugiron z zupełną swobodą — małżeństwa z miłości mają często złe następstwa!... Jednego pięknego poranku ogień gaśnie, miłość ulatuje sobie do diabła... i trzask!... wszystko się rozpada w drobne kawałeczki!... Wszak co innego w małżeństwach z rozsądku, ugruntowanych na szacunku i wzajemnej zgodzie!... o takim właśnie marzę związku!... Panna Verdier właśnie, jest dla mnie zimna, mówisz pan!... będzie mnie więcej kochała trochę później...
— Ona kocha innego...
— Kogóż to?... może młodego kassyera?... a tak!... wiem... wiem... Niech to pana nie niepokoi bardziej niż mnie!... odprawisz pan młodego człowieka od pierwszego i wszystkiemu będzie koniec... Panna Lucyna jest uczciwą panienką... będzie uczciwą żoną...
— Tak, ale nigdy nie będzie pańską żoną...
— Zdaje mi się, że się pan myli mój drogi kapitanie...
— Nie ja, ale pan się mylisz... Ja znam Lucynę lepiej niż pan, znam jej charakter, i jestem przekonany, że nie cofnie słowa danego panu de Villers...
— A zatem, istnieje już stanowcze zobowiązanie względem tego waszego kassyera...
— Istnieje...
— I pan na to przyzwoliłeś?...
— Nie mogłem postąpić inaczej...
— Co za nierozwaga’.... Ale złe jest do naprawienia!... To coś pan powinien był zrobić wprzód, zrobisz pan później, oto wszystko!... Zerwiesz pan to zobowiązanie...
— Powtarzam panu, że to niepodobna, i że ja tu nic nie podołam...
— To znaczy, że się pan nie będziesz umiał do tego wziąść!...
— Cóż mogę zrobić!?...
— Możesz pan użyć niezaprzeczonej powagi, jaką panu daje natura i prawo... możesz pan wystąpić jako ojciec i jako taki dyktować swoją wolę...
— Mam prawo zabronić Lucynie poślubienia pana de Villers, ale nie mogę jej zmusić do oddania panu swojej ręki...
— A! któż panu mówi o zmuszeniu!... ja wcale nie sądzę, aby tego było potrzeba... Panna Verdier jest młodą osobą dobrze wychowaną... posiada wszystkie przymioty serca, jest zdolna do wszystkich poświęceń... Nie będzie się wahała ani na chwilę, z zaparciem się sympatyj swoich... powiedzmy, wyraźnie... nie będzie się wahała poświęcić, skoro się dowie, że to poświęcenie jest nieodzowne dla uratowania jej ojca od hańby, a może nawet od śmierci... na rusztowaniu!...
— Więc cóż! — jąkał Jakób Lambert — chcesz pan abym jej powiedział...
— Ja nic nie chcę — przerwał Maugiron — zupełnie nic... jak tylko zostać pańskim zięciem!... Pozostawiam panu swobodę użycia wszelkich środków, jakie pan będziesz uważał za potrzebne dla dojścia do tego celu... żądam tylko zobowiązania formalnego i natychmiastowego... A więc?... zobowiązanie to czy pan chcesz wziąść! na siebie?...
— Po co? — rzekł ex-kapitan z zupełnem zniechęceniem — do czego się zdało obiecywać kiedy się wie naprzód, że się nie będzie mogło dotrzymać?
— Kiedy tak... tem gorzej dla pana!... nie postąpiłem z panem po zdradziecku... uprzedziłem... i uprzedzam pana jeszcze... jeżeli się nie zgodzisz na ten drugi warunek... oskarżę cię!...
— Jesteś panem swojej woli...
— Gdy raz wymówię pańskie nazwisko, nic nie będzie w stanie powstrzymać działania sprawiedliwości... pomyśl o tem!... będziesz zgubiony bez ratunku!...
— Wiem o tem dobrze...
— I wahasz się pan!...
— Muszę, bo żadna siła ludzka nie byłaby w stanie uzyskać tego od Lucyny, czego pan wymagasz...
Maugiron wzruszył ramionami.
— Dobrze więc — powiedział — sameś pan tego chciał!... Ale strzeż się!... Gdy raz przestąpię próg tego domu, nie wrócę tu więcej...
Jakób Lambert spuścił głowę na piersi i milczał.
— Więc to tak! — wyrzekł groźnie Maugiron. À zatem!... bądź zdrów kapitanie!... idę do komisarza policy! Odgłos kroków dał się słyszeć od strony bramy zakładu... Były kapitan podniósł głowę i spojrzał machinalnie przed siebie...
— Nie będziesz pan potrzebował iść do niego — szeptał — oto on właśnie tu idzie... Jak widzę zastrzegłeś się pan zgóry!...
Maugiron spojrzał też w tę stronę; zadrżał gwałtownie i zbladł mocno w jednej chwili.
Ex-kapitan Atalanty powiedział prawdę...
Komisarz policyi, w towarzystwie jakiegoś mężczyzny ubranego zupełnie czarno, wchodził rzeczywiście na dziedziniec, a dwóch agentów stanęło jakby na warcie z obu stron bramy na port wychodzącej...
— Komisarz!... komisarz! — szeptali robotnicy, zbierając się w grupy w pewnej odległości. Lucyna, którą przestrach do tej chwili ubezwładnił zupełnie, została jakby nagle zgalwanizowaną ogromem niebezpieczeństwa, które wydawało się nieuniknionem. W jednej chwili odzyskała ona ruch i siły; przybliżyła się żywo do Jakóba Lamberta i biorąc go za rękę wyszeptała głosem złamanym:
— Mój ojcze... mój ojcze... co to wszystko znaczy?...
— To znaczy, że jestem zgubiony! — odpowiedział jej mniemany ojciec.
— Ojcze... odwagi... w imię nieba... odwagi!..
— O! bądź spokojna!.. będę jej miał zawsze dosyć, aby sobie strzelić w łeb!...
Młoda panienka jęknęła głucho, i była zmuszoną wesprzeć się na ramieniu Jakóba Lamberta, aby nie upaść.
Nikt, w tej chwili nie pomyślał nawet o Maugironie; gdyż inaczej nie podobna by było nie spostrzedz, że jego twarz była sina i zmieniona do niepoznania a dziki wyraz jego oczu zdradzał wzruszenie i niepokój bardzo podejrzany.
— Po co tu przychodzi komisarz policyi? — pytał się siebie ze strachem — w jakim przybywa interesie?...
Komisarz i ów czarno ubrany urzędnik byli już bardzo blisko grupy, złożonej z głównych aktorów dramatu tego.
Jakób Lambert przyzwał na pomoc całej swojej energii.
— Czyż mam upaść nikczemnie jak zwyczajny zbrodniarz! — szeptał. — A to byłoby mnie niegodne!...
Zmusił swoją ruchliwą fizionomię aby nie odbijała na sobie męczarń jakich doznawał, postąpił kilka kroków naprzeciw przychodzącym, i skłoniwszy się uprzejmie rzekł:
— Witam pana, panie komisarzu... czemuż mam przypisać niespodziewany zaszczyt pańskiej wizyty?...
— Panie Verdier — odpowiedział urzędnik z grzecznością należną jednemu z najbogatszych przemysłowców tej części miasta — wizyta moja nie do pana jest zwrócona... niech mi będzie wolno żałować tego...
Jakób Lambert odetchnął?...
— A do kogóż to właściwie pan przychodzisz?
— Do tego oto pana...
Wymówiwszy te wyrazy, urzędnik wskazał na Maugirona.
Ten ostatni, jak już wiemy, był blady jak trup; jednakże starał się zachować spokój i wesołą minę...
— Do mnie, panie! — zawołał — dziwi mnie to niezmiernie!... Czem mogę służyć szanownemu panu?...
— Raczy mi pan odpowiedzieć na kilka pytań, które będę miał zaszczyt zadać szanownemu panu...
— Jestem na pańskie rozkazy, ale pozwól mi się pan wprzód zapytać, jak się to stało, że mnie pan aż tu znalazł?
— Nic prostszego... Wracam z pałacyku, który pan zajmujesz przy ulicy Amsterdamskiej...
— Co słyszę!... pan się fatygował!?...
— Miałem rzeczywiście gorące pragnienie rozmówienia się z panem jeszcze dziś — kończył urzędnik — a nawet gdyby to być mogło, dziś rano; dowiedziałem się więc od jednego z pańskich ludzi o przypuszczalnej godzinie pańskiego powrotu... Służący ten odpowiedział mi, że nie może w tym względzie nic pewnego powiedzieć, ale że słyszał jak pan dawał rozkaz woźnicy jechania do zakładu pana Verdier... To panu tłomaczy moją obecność w tym domu...
— Teraz rozumiem doskonale!... doskonale rozumiem — rzekł młody człowiek.
Komisarz mówił dalej...
— Teraz, kiedy zadowolniłem pańską słuszną ciekawość, poproszę abyś mi raczył odpowiedzieć...
Maugiron uczuł się zupełnie uspokojonym.
Było dla niego jasne jak dzień, że sposób postępowania urzędnika, nie był wcale takim jakiego używają względem przestępców... To też nie miał się czego obawiać.
Kiedy niepokój zniknął, pozostała mu tylko żywa niecierpliwość dowiedzenia się, w jakim przedmiocie komisarz policyi miał go badać, i co do tego napróżno suszył sobie głowę... nie mogąc się niczego domyśleć...
— Panie komisarzu — rzekł z ukłonem — niech pan zaczyna... jestem na pańskie rozkazy...
— Panie komisarzu — spytał dyskretnie Jakób Lambert — może my, córka moja i ja oddalić się mamy?...
— O nie, wcale nie potrzeba, panie Verdier — odpowiedział urzędnik — słowa jakie wymieniemy z panem Maugironem, mogą być słyszane przez wszystkich...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.