Przejdź do zawartości

Tętniące serce/Część I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Tętniące serce
Podtytuł Powieść
Rozdział Dzień Bożego Narodzenia
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Kejsarn av Portugallien
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ BOŻEGO NARODZENIA.

Kiedy malej Klarze minął rok, wziął ją Jan Anderson w dzień Bożego Narodzenia ze sobą do kościoła na nabożeństwo.
Żona uczyniła wprawdzie uwagę, że dziecko jeszcze za małe jest, by je brać ze sobą na tak uroczysty obchód i że może się zachowywać równie niewłaściwie, jak wówczas, podczas szczepienia.
Ale Jan postawił na swojem, tem łatwiej, że nie sprzeciwiało się to wcale przyjętym zwyczajom i nie było rzeczą niewłaściwą iść do kościoła z dziećmi, choćby były nawet całkiem małe.
Wczesnym tedy rankiem w Boże Narodzenie wybrali się mieszkańcy Skrołyki w drogę, wyruszając wraz z Klarą Gullą z domu już o piątej zrana. Niebo przysłaniały chmury i ciemność panowała głęboka, ale powietrze było łagodne, niezwykle nawet łagodne, a przytem ani śladu wiatru, co się często zdarza w tych okolicach przy końcu grudnia.
Droga wiodła zrazu wąskiemi miedzami, dzielącemi pola, lub ścieżynami, pośród zagajników askaladarneńskiej kotliny. Potem wędrowcy musieli piąć się stromą percią, zawianą śniegiem, biegnącą po upłazie Snipy, a dopiero poza tem rozpoczynała się jaka taka droga.
Wielki, dwupiętrowy dwór we Falli połyskiwał światłem, bowiem w każdem oknie płonęły świece i wydawał się idącym jakby latarnią morską, przy której blasku dotarli z niejakim zresztą trudem do domu Börjego. Tam napotkali kilku sąsiadów, którzy poprzedniego wieczoru przysposobili sobie pochodnie i teraz przyświecali w drodze. Do nich przyłączył się Jan z Katarzyną. Każdy, kto miał pochodnię, szedł w małej grupce znajomych. Przeważnie wszyscy milczeli, ale panował nastrój wesoły. Wydawało się wędrownikom, że są jak królowie, czy mędrcy ze Wschodu, zdążający do żłóbka przy blaskach cudownej gwiazdy, by oddać pokłon nowonarodzonemu.
Wydostawszy się na linję lasów, cała gromada musiała przejść koło wielkiego, skalnego bloku, który swego czasu pewien gigant, mieszkający w Frykerudzie, rzucił na kościół swartsjoeński w sam poranek Bożego Narodzenia. Ale kamień przeleciał szczęśliwie ponad wieżą kościelną i spadł bez szkody na upłaz Snipy.
Gdy idący zbliżyli się, skała ta leżała jak zawsze spokojnie, ale wszyscy wiedzieli, że tej nocy podniosła się nad ziemię, uniesiona na dwunastu złotych filarach, i że pod nią trolle, olbrzymy i djabły urządzały sobie ucztę, pijatyki i tańce, aż do świtu.
Nie zaliczało się wcale do przyjemności przechodzić wczesnym rankiem w samo Boże Narodzenie, koło tego kamienia i Jan zerkał raz po raz ku Katarzynie, chcąc się przekonać, że trzyma dziecko mocno u piersi.
Katarzyna szła pewnym krokiem spokojnie, jak zawsze, i rozmawiała półgłosem z sąsiadką. Ani jej w głowie było myśleć o niebezpiecznem miejscu w jakiem się właśnie znajdowała.
Znaleźli się pośród lasu wysokopiennych, prastarych, wytrzymałych na burze jedli. Pochodnie rzucały błyski na ich czerwone filary, na olbrzymie czapy ze śniegu, zwieszające się z koron, a temu, kto umiał patrzyć, nasuwała się nieodpornie myśl, że pośród nich stoją przyczajone, postać jedli na się biorące trolle, złe olbrzymy, ludziom wrogie, patrzące złośliwie z pod śnieżnych kołpaków i wysuwające pazury z białych rękawic.
Póki stały spokojnie, pół biedy jeszcze było, ale któż mógł wiedzieć, czy się nie spodoba któremuś sięgnąć długą grabą i porwać człowieka? Mniejsza o dorosłego, wyplątałby się jakoś z bożą pomocą, ale Jan słyszał często, że trolle mają upodobanie do małych dzieci, a im mniejsze, tem im się podobają bardziej.
Wydało mu się, że Katarzyna postępuje lekkomyślnie i nie dość mocno trzyma dziecko. Niewielka to była sztuka dla olbrzyma sięgnąć pazurzastą łapą i wyrwać jej Klarę. Jan nie śmiał jednak odbierać jej dziecka tutaj, w tem niesamowitem miejscu. Właśnie to mogło rozgniewać potwory i pobudzić je do napaści.
Już i bez tego zaczęło coś trzaskać, szumieć i szeptać górą, tam gdzie wisiały śniegowe czapy, jakby giganty wyciągały członki i zbierały się do ataku.
Jan nie miał odwagi pytać innych, czy widzą i słyszą to co on, bo właśnie owo pytanie mogło rozgniewać potwory i wprawić je w ruch. Nie wiadomo czem je rozgniewać można.
W udręce tej nie mógł uczynić nic innego, jak tylko zacząć pieśń nabożną.
Nie miał głosu, ni słuchu i dotąd wobec innych nie wyrywał się nigdy śpiewać. Nie umiał jakoś trafić na ton właściwy, to też nawet w kościele nie ważył się brać udziału w śpiewie. Ale teraz było mu wszystko jedno jak śpiewa, byle tylko śpiewać dla ocalenia córki.
Widział, że ci, co idą przed nim dziwują się, że się trącają łokciami, że się na niego oglądają. Nie robił sobie z tego nic, śpiewał dalej przeraźliwie, z wytrwałością wilka.
Posłyszał za chwilę szept jednej z kobiet:
— Zaczekajcie-no, Janie. Pomogę wam!
Zaintonowała zaraz pieśń jak należy i wnet rozległ się hymn Bożego Narodzenia:

Zeszedł na ziemię Pan,
Którego głoszono od wieka
Ku wybawieniu człowieka...

Przez las potworów przebiegło straszliwe drżenie. Trolle nasunęły czapy śniegowe na czoła, tak, że znikły pod niemi ich szatańskie oczy, cofnęły pazurzaste, gotowe chwytać ręce i wepchały je w zaspy. Gdy prześpiewano pierwszą zwrotkę, nikt nie mógł już dostrzec na przełęczy nic innego prócz zwykłego lasu starych, wyhodowanych w walce z wichrami wysokopiennych jedli, nikomu zgoła nie mogących krzywdy uczynić.
Powoli dopaliły się pochodnie, przyświecające Askaladarńczykom w wędrówce przez las, i w tej samej chwili gromada dobiła do gościńca. Tutaj już łatwo było iść, bo co chwila jawiła się rzęsiście oświetlona chata. Co jedna ginęła z oczu, zaraz ukazywała się druga w niewielkiej odległości. Mieszkańcy postawili co mieli świec i lamp w oknach, aby w ten sposób wędrującym do kościoła z całej parafji wiernym ułatwić drogę.
Nareszcie znaleźli się na wzgórzu, z którego mogli zobaczyć sam kościół. Mieli go tuż przed sobą. Światłość buchała z wszystkich okien, tak, że wyglądał, jak olbrzymia latarnia.
Mimowoli na ten widok przystanęli, bowiem obraz tego domu bożego wprawił ich w wielkie wzruszenie. Wydał im się po wszystkich owych niskich domkach, jakie minęli, nadziemsko wielki i niezrównanie świetlisty.
Patrząc na kościół, wspomniał Jan zaraz owych dwoje biednych ludzi z Palestyny, którzy wędrowali przez całą noc z małem dziecięciem, będącem całą ich pociechą i skarbem życia. Szli z Betlejemu, zmierzając do Jerozolimy, by w świątyni dopełnić na dziecku obrządku obrzezania. Musieli jednak skradać się potajemnie i kryć, bowiem dziecięciu zagrażało niebezpieczeństwo z rąk wielu ludzi.
Askaladerńczycy wyruszyli z domu bardzo wcześnie, aby uprzedzić jadących do kościoła końmi, ale tuż pod kościołem dopędziły ich sanie i konni. Bogatsi nadjeżdżali z pobrzękiem dzwonków, śmigając żwawo, a konie rozpuścili galopem. To też biedni piechurzy musieli zmykać z drogi, chroniąc się na wysokie wały śniegu, ciągnące się po obu stronach gościńca.
Jan niósł teraz dziecko i musiał co moment ustępować nadjeżdżającym. W dodatku migotliwe światła pojazdów nie oświecały drogi, a ćmiły tylko wzrok, tak, że posuwał się naprzód z wielką trudnością ku promieniejącej świątyni. Pragnął dotrzeć tam co prędzej, mając nadzieję, że gdy dojdzie, wszystko będzie dobrze.
Nagle rozległ się tuż za nim rzęsisty podźwięk i tętent kopyt końskich po śniegu. Nadbiegły duże sanie zaprzężone w dwa konie, w których Jan zobaczył młodego, wykwintnego pana w czarnem futrze i wysokiej czapie, a obok niego młodą damę. Pan sam powoził, a z tyłu stał służący z rozbłysłą jasno pochodnią w podniesionej ręce. Płomień jarzył się w pędzie, zostawiając za sobą długi ogon dymu przetykany iskrami.
Jan stał na wale śnieżnym u skraju drogi. Nie było tu wcale bezpiecznie. Co chwila zapadała mu to jedna, to druga noga i łada chwila mógł upaść. Spostrzegł to pan, ściągnął cugle i przywołał Jana, którego spędził z gościńca.
— Człowieku! Daj dziecko! Zawiozę je w sankach do kościoła i oddam u wejścia! — powiedział uprzejmie — Tyle tu różnych sani, że niebezpiecznie iść pieszo z dzieckiem na ręku.
Ale Jan odrzekł:
— Dziękuję pięknie! Dam sobie radę!
— Posadzimy maleństwo między sobą, Janie! — dodała dama — Nic mu się nie stanie!
— Dziękuję pięknie! — powtórzył Jan — Jakoś sobie poradzę!
— Aa... więc boisz się wypuścić z rąk malca? — powiedział młody pan, roześmiał się i pojechał dalej.
Wędrowcy szli dalej, ale droga stawała się coraz to niebezpieczniejszą i mozolniejszą. Sanie sunęły za saniami. Nie było w całej parafji konia, któryby nie ruszył w drogę owego poranku świętalnego, a kto żył, udał się do kościoła.
— Czemużeś nie oddał dziecka? — spytała Katarzyna — Boję się, byś się z niem jeszcze nie przewrócił!
— Jakto? Miałem im oddać dziecko? — spytał — Kobieto, nie wiesz chyba co mówisz? Czyż nie wiesz, co to byli za ludzie?
— Cóżby się było stało małej, gdyby ją zabrali właściciele huty duvneńskiej?
Jan stanął nagle osłupiały.
— Czyż to był właściciel huty ze swoją żoną? — spytał takim głosem, jakby się obudził z głębokiego snu.
— Naturalnie, byli to państwo z Duwna. Za kogóż ich wziąłeś?
I prawda! Gdzież to wędrowały myśli Jana? Cóż to było za dziecko, które niósł przez cały czas na ręku? Dokądże zmierzał z niem? Jakiż to kraj wokoło?
Przetarł dłonią czoło i odrzekł z miną wielce zakłopotaną i zawstydzoną:
— A ja myślałem, że to król Herod judeski z żoną swoją, Herodjadą...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.