Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w podniesionej ręce. Płomień jarzył się w pędzie, zostawiając za sobą długi ogon dymu przetykany iskrami.
Jan stał na wale śnieżnym u skraju drogi. Nie było tu wcale bezpiecznie. Co chwila zapadała mu to jedna, to druga noga i łada chwila mógł upaść. Spostrzegł to pan, ściągnął cugle i przywołał Jana, którego spędził z gościńca.
— Człowieku! Daj dziecko! Zawiozę je w sankach do kościoła i oddam u wejścia! — powiedział uprzejmie — Tyle tu różnych sani, że niebezpiecznie iść pieszo z dzieckiem na ręku.
Ale Jan odrzekł:
— Dziękuję pięknie! Dam sobie radę!
— Posadzimy maleństwo między sobą, Janie! — dodała dama — Nic mu się nie stanie!
— Dziękuję pięknie! — powtórzył Jan — Jakoś sobie poradzę!
— Aa... więc boisz się wypuścić z rąk malca? — powiedział młody pan, roześmiał się i pojechał dalej.
Wędrowcy szli dalej, ale droga stawała się coraz to niebezpieczniejszą i mozolniejszą. Sanie sunęły za saniami. Nie było w całej parafji konia, któryby nie ruszył w drogę owego poranku świętalnego, a kto żył, udał się do kościoła.
— Czemużeś nie oddał dziecka? — spytała Katarzyna — Boję się, byś się z niem jeszcze nie przewrócił!
— Jakto? Miałem im oddać dziecko? — spytał — Kobieto, nie wiesz chyba co mówisz? Czyż nie wiesz, co to byli za ludzie?
— Cóżby się było stało małej, gdyby ją zabrali właściciele huty duvneńskiej?
Jan stanął nagle osłupiały.