Sztuka czytania/Pimkoizm

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Bereza
Tytuł Sztuka czytania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1966
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

PIMKOIZM

Dwukrotnie pisałem pamflety na pamflecistę, gdy artykuły Sandauera ukazywały się w prasie. Świadomie wybierałem wtedy sytuację apologety pisarzy, których Sandauer chciał unicestwić. Dziś, gdy autor pamfletów wyłożył wszystkie swoje karty w programowej książce krytycznej, warto się spokojnie zastanowić, jaki był sens całej zabawy intelektualnej. Dziś pisanie pamfletu na autora „Bez taryfy ulgowej“ (1959) byłoby zbyt łatwe, książka jest w części niezamierzonym autopamfletem. Żaden pamflet nie dorówna zresztą w demaskatorstwie mimowolnemu autopamfletowi. Nieświadoma autodemaskacja to najdoskonalsza forma demaskacji. Pod tym względem książka Sandauera ma dużą wartość.
Co określa autopamfletyczny charakter książki Sandauera? Przede wszystkim sam fakt wydania zbioru pamfletów. Pamflety służą doraźnym celom, pamfleciści chcą zniszczyć przeciwników i dla osiągnięcia tego celu nie przebierają w środkach, chodzi im o jednorazowy efekt. Wiadomo było, dlaczego Sandauer chciał zniszczyć Rudnickiego, wiadomo było, dlaczego nienawidził Kotta, można się było domyśleć, w jakim konkretnym celu atakował Słonimskiego. Ataki były pojedyncze, nie umożliwiały wyciągnięcia wniosków, co do ogólnej zasady walki, co do ogólnej strategii. Nie wiadomo było, kto jeszcze będzie zaatakowany i nikt serio nie liczył, że pamflecista zechce wyłożyć swój pozytywny program. Wydanie zbioru pamfletów wraz z tekstami apologetycznymi zmienia jednak zasadniczo sytuację. Autor „Bez taryfy ulgowej“ wystawił się pod ocenę, odkrył zasady walki, nazwał to, czego broni. Bohaterowie pamfletów byli różni, bohaterem książki jest sam Sandauer.
„Bez taryfy ulgowej“ jako całość jest próbą samookreślenia się Sandauera. Zacznijmy od Sandauerowskich pozytywów. Autor walczy pod sztandarami Schulza i Gombrowicza. To szczęśliwa sytuacja, sam wybrałbym także ich znaki. I jeden, i drugi otwierają przed literaturą polską perspektywy dwudziestowiecznego świata, wyprzedzają niekiedy najbardziej nowatorskie zjawiska w sztuce naszego stulecia. Są odkrywczy, nowatorscy, uniwersalni. Co widzi w nich Sandauer? Schulz jest dla niego masochistą, ma kilka czy nawet kilkanaście kompleksów i nie wiadomo byłoby, dlaczego Sandauer tak się nim zachwyca, gdyby nie fakt wzajemnej korespondencji krytyka i twórcy. Gombrowicz jest dla Sandauera prekursorem egzystencjalizmu, ale wiadomo, że autor „Bez taryfy ulgowej“ wybrzydza się jak może na egzystencjalizm. Esej „Początki, świetność i upadek rodziny Młodziaków“ wyjaśnia jednak sprawę bez reszty. Po prostu Gombrowicz wyśmiewa Feldmana, Boya-Żeleńskiego, Słonimskiego i wszystkich możliwych wellsistów, irracjonalistów i racjonalistów, libertynów przedwojennych i powojennych. Słowem Gombrowicz to coś między Janem Lamem a Magdaleną Samozwaniec, tylko w skali całej Polski i na dzień dzisiejszy. Gdybym był Sandauerem, nie umiałbym wybrać pomiędzy Kadenem, Brezą, Gombrowiczem, Putramentem, Magdaleną Samozwaniec czy Januszem Minkiewiczem. Toż u wszystkich tych pisarzy można wyczytać to samo, a czasem nawet więcej niż Sandauer wyczytał w Gombrowiczu. Odżegnałbym się na miejscu Gombrowicza od takiego adwokata jak Sandauer.
Powstaje więc pytanie, czy Sandauer nie jest po prostu tylko dobrym prokuratorem. Zestawmy najpierw listę oskarżonych: Rudnicki, Hłasko, Andrzejewski, Boy-Żeleński, Słonimski, Kott. Wspólny przedmiot oskarżenia: uleganie szmirze (tak, tak, tylko tyle!). Sandauer odżegnuje się od krytyków moralistów, więc jeśli nawet atakuje Rudnickiego czy Andrzejewskiego ze względów moralnych, nie przywiązuje specjalnego znaczenia do swojej argumentacji w tym względzie. Szmira i niski poziom intelektualny to jedyny wspólny powód oskarżenia. Człowiek przeciera oczy ze zdumienia. Kto i gdzie? W kraju, w którym triumfy od lat święcą „Matysiakowie“, ktoś, kto w pisarzu na miarę światową widzi satyryka z obyczajowej kroniki tygodniowej! Uśmiać się można.
Poza tą wspólną tezą oskarżenia nie potrafię wykryć w książce Sandauera żadnych innych wspólnych motywów postępowania pamflecisty. U Hłaski ceni Sandauer rodzajowe obrazki warszawskie, za autentyk potępia natomiast przedwojenną twórczość Rudnickiego. Autotematyzm wysuwa jako jedną z szans prozy dwudziestowiecznej w eseju o Schulzu i jednocześnie atakuje Rudnickiego za to samo. Ceni u Gombrowicza i Gałczyńskiego „element urwisowski, błazeński i niepoważny“, by Słonimskiego i Boya potępiać za „kabaretowość“ i brak powagi. U Schulza „kompleks ojca“ i „mit klęski erotycznej“ jest odkrywczy, u Andrzejewskiego „kompleks mistrza“ zasługuje na najwyższą pogardę. U pamflecisty można nie szukać konsekwencji i logiczności myślenia, Sandauer traktuje jednak swoją książkę ze śmiertelną powagą. Pisze ni mniej, ni więcej na samym początku:
„Jeżeli jednak ludzie mojego pokolenia stosowali tę ulgową taryfę z porozumiewawczym przymrużeniem oka, to nasi następcy — wychowani już w pełnej kulturalnej izolacji — przyjęli ją ze śmiertelną powagą młodości i niewiedzy. Dla nich to, którym moje pokolenie nie pozostawia w spadku ani jednej oceny na serio, postanowiłem napisać parę artykułów, gdzie bym powiedział nareszcie do końca, co sądzę o wydźwigniętych przez nas wielkościach“ (str. 9).
Taka deklaracja zobowiązuje. Sam się zaliczam do wychowanych w pełnej kulturalnej izolacji i z największą chęcią gotów byłbym coś poważnego o literaturze polskiej usłyszeć od człowieka tak światowego jak Sandauer. Wybierając stanowisko apologety, jeśli nie polskiej literatury w całości, to przynajmniej kilku czy kilkunastu jej najwybitniejszych przedstawicieli, zdaję sobie przecież sprawę, że nie jest to literatura w świecie najwybitniejsza. Myślę nawet, że byłbym w stanie napisać pamflet na niejednego pisarza ocenianego kiedyindziej pozytywnie. Tylko czy czas to najbardziej odpowiedni do pisania pamfletów na pisarzy, którzy, tak jak mogli, chcieli „dawać świadectwo prawdzie“ w świecie „epoki pieców“. Zbyt wiele widzę trudności w życiu, żeby oskarżać pisarzy i to tych, którzy mimo wszystko potrafili to i owo w swojej sztuce ocalić. Załóżmy jednak, że Sandauer walczy o wartości absolutne, że chce stosować kryteria bezwzględne. Przynajmniej na prywatny użytek każdy, a zwłaszcza krytyk, myśli sobie przecież nie tylko na „tak“, ale i na „nie“ o polskiej literaturze i o jej uznanych wielkościach. Skoro Sandauer zdobył się na odwagę, żeby swoje „nie“ wypowiedzieć, należałoby oczekiwać niejednej śmiałej myśli. I tu dopiero czekają nas same rozczarowania.
Błędy stylistyczne Rudnickiego to to samo, co nieścisłości faktograficzne Szwarz-Barta. Sandauer zna może lepiej od Szwarz-Barta Białystok, ale co z tego. W sztuce nie o faktografię chodzi. Sandauer wyśmiewa szperactwo faktograficzne Boya-Żeleńskiego, a sam z drobiazgów pozaliterackich buduje swoje oskarżenia. Co z tego, że Rudnicki ma kilka czy kilkanaście nieudanych metafor, że popełnił kilkanaście czy kilkadziesiąt błędów stylistycznych. Tą metodą można by bez trudu dowieść, że Faulkner jest amerykańską Margaret Mitchell. Wszystko, czego nie umieścił Sandauer w przypisach pamfletu na Rudnickiego, to przysłowiowe strzały kulą w płot. Gdyby Sandauer mniej był zadufany w sobie i przeczytał co ważniejsze artykuły krytyczne o twórczości Adolfa Rudnickiego, zrozumiałby może, że nie tylko naiwna apologetyka przeważa w tych tekstach. Światowiec mógłby się może co nieco nauczyć także od „wychowanych w pełnej kulturalnej izolacji“.
Ślady takiej lektury widać w pamflecie na Andrzejewskiego. Wszystko, co ma w nim jakikolwiek sens, zostało napisane przez wielu, między innymi przez niżej podpisanego. Sandauer zabarwił jedynie swoje wywody pikantnymi aluzjami, że „Prosto z mostu“, że „kompleks mistrza“, że „mit młodzieńca w długich butach“. Do kogóż zaadresowane są te aluzje? Chyba do bywalców kilku literackich kawiarni, którymi Sandauer tak pogardza. Gdyby kogokolwiek te aluzje gorszyły, można by znów bez trudu dowieść, że trzy czwarte pisarzy świata nie zasługuje na uwagę. Podobnie wygląda sprawa we wszystkich innych wypadkach. Rewelacje filologiczne na temat prac Kotta zostały sumiennie wyliczone przez pewnego wybitnego profesora i znają je nawet studenci polonistyki, którym to wcale nie przeszkadza dostrzegać urok osobowości niekonwencjonalnego wykładowcy.
Słowem antybrązownicze ambicje Sandauera nie przynoszą interesujących efektów. Po chwilowym wzburzeniu opinii literackiej książka Sandauera nikogo nie skandalizuje. Ważne są w niej tylko przypisy i to nie wszystkie. Sama książka jest tylko dokumentem do poznania osobowości Artura Sandauera i przyszły biograf krytyka będzie musiał do niej sięgać. Sądzę, że biograf ten zastosuje taryfę ulgową dla pamflecisty, któremu się nie udało. Nic dziwnego, w Polsce zanikła sztuka pamfletu. Pamflecistów musiałoby być wielu, żeby Sandauerowi mogło się udać. Z pamfletem tak jak z każdym innym rodzajem literatury. Nie byłoby Gombrowicza i Schulza, gdyby poza nimi literaturę polską tworzyły same Mniszkówny w spodniach.

Artur Sandauer: „Bez taryfy ulgowej“, Warszawa 1959, Czytelnik.