Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XXIV
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Ilustrator Stanisław Sawiczewski
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
„Umilkły na zawsze usta jego Gertrudy! lecz wciąż ich piękny, słodki wyraz mówił o miłości, która umrzeć nie mogła; i wciąż obie jej dłonie przyciskały rękę jego do serca, które już nie czuło.“
Gertruda z Wyoming.

Dragoni przygotowali naprędce dwie izby na przyjęcie pań, łączące się ze sobą, a jedną z nich przeznaczono na sypialnię. Przeniesiono więc do niej natychmiast Izabelę i złożono na łóżku obok nieprzytomnej Sary. Gdy Fanny i panna Peyton nadbiegły z pomocą, zastały ją z uśmiechem na pobladłych ustach i twarzą tak spokojną, iż w pierwszej chwili sądziły, że jej się nic nie stało.
— Chwała Bogu! — wykrzyknęła drżąca ciotka.
— Tak się przelękłam, usłyszawszy strzał i twój upadek. Przynajmniej tego nieszczęścia los nam oszczędził.
Izabela przycisnęła rękę do łona, uśmiechając się wciąż, ale w sposób, który ściął krew w żyłach Fanny.
— Czy Jerzy jeszcze daleko? — zapytała. — Niech mu znać dadzą i niech się śpieszy... chciałabym jeszcze raz zobaczyć brata.
— O Boże! — zawołała panna Peyton — czyżbym się omyliła? Ale ty się uśmiechasz. To niepodobna, abyś była ranną. Co ci jest?
— Nic... jestem zupełnie szczęśliwa — szepnęła Izabela — to jest lekarstwo na wszelkie cierpienia.
Sara dźwignęła się z leżącej postawy i popatrzyła błędnie na towarzyszkę. Wyciągnąwszy rękę, podniosła dłoń Izabeli, spoczywająca, na jej łonie. Dłoń ta była zbroczona krwią.
— Patrz! — rzekła Sara — ale czy ta krew nie zmyje miłości? Idź zamąż, młoda kobieto, a wtedy nikt nie wyrwie go z twego serca, chyba — dodała szeptem, pochylając się nad tamtą — chyba, że znajdziesz drugą przed tobą, a wtedy umrzyj i idź do nieba; w niebie żon niema.
Powiedziawszy to, ukryła twarz w poduszki i pozostała tak przez resztę nocy. W tej samej chwili wszedł Lawton. Aczkolwiek oswojony z wszelkiego rodzaju okropnościami partyzanckiej wojny, kawalerzysta nie mógł obojętnie patrzeć na ten rozdzierający widok. Pochylił się nad wątłą postacią Izabeli, a posępny wzrok jego zdradzał wewnętrzne zmaganie się tej zahartowanej w ciągłych niebezpieczeństwach duszy.
— Izabelo — przemówił wreszcie — wiem, że posiadasz wyjątkową u kobiety odwagę.
— Mów — rzekła poważnie — jeżeli masz co do powiedzenia, mów śmiało.
Kawalerzysta odwrócił twarz i rzekł:
— Nikt jeszcze nie przeżył kuli otrzymanej tutaj.
— Nie lękam się śmierci, Lawtonie — odparła Izabela. — Dziękuję ci, żeś nie zwątpił o mnie. Uczułam to od pierwszej chwili.
— Nie dla takich istot jak ty są podobne przejścia — dodał kawalerzysta. — Dość chyba, że Anglja młodzież naszą wytępia w polu, ale gdy taka piękność staje się ofiarą wojny, przeklinam moje rzemiosło.
— Posłuchaj mnie, kapitanie Lawtonie — rzekła Izabela, podnosząc się z trudem, lecz odrzucając pomoc — od wczesnej młodości aż po dziś dzień żyłam w obozach i garnizonach. Żyłam, by umilać wolne chwile mego starego ojca i czy sądzisz, że zamieniłabym te dni niebezpieczeństw i trudów na największe wygody i przyjemności? Nie. W chwilach konania pociechą mi jest myśl, że uczyniłam wszystko, co tylko dla takiej sprawy kobieta może uczynić.
— Któżby mógł pozostać odszczcpieńcem wobec takiego jak twój umysłu? Widziałem setki wojowników broczących we krwi, ale mężniejszej duszy wśród nich nie widziałem.
— Niestety, tylko duszy — odparła Izabela, — Płeć moja i brak fizycznych sił odmówiły mi najdroższego przywileju walczenia za mój kraj. Ale dla ciebie, kapitanie Lawtonie, losy były łaskawsze, ty masz ramię i serce, które możesz poświęcić dla świętej sprawy, i wiem, że ramię to i serce pozostaną jej wierne do ostatka, I Jerzy także, i...
Umilkła, usta jej zadrżały, i spuściła oczy.
— I Dunwoodie — dokończył kawalerzysta. — Czy miałaś na myśli Dunwoodie’go?
— Nie wspominaj o nim — rzekła Izabela, osuwając się na poduszki i kryjąc twarz w fałdach swych szat. — Zostaw mnie, Lawtonie; przygotuj biednego Jerzego na ten cios niespodziany.
Kawalerzysta stał jeszcze chwilę, spoglądając melancholijnie na konwulsyjne drgania tej wątłej postaci, widoczne z pod lekkiej odzieży, poczem wyszedł na spotkanie kolegi. Izabela wybuchnęła płaczem, ujrzawszy brata, który zmiażdżony tą nową klęską, ledwo mógł utrzymać się na nogach; ale jakby czując, że chwile jej były policzone, pierwsza opanowała wzruszenie. Na jej wyraźne żądanie pozostawiono ją samą z kapitanem i Fanny. Napróżno chirurg ofiarowywał jej się z pomocą lekarską; odrzuciła ją stanowczo, i acz niechętnie, musiał opuścić pokój.
— Podnieś mnie, droga — rzekła umierająca — niech popatrzę jeszcze na umiłowane oblicze.
Fanny w milczeniu spełniła to życzenie, i oczy Izabeli z siestrzanem przywiązaniem spoczęły na twarzy Jerzego.

— Nie martw się, mój bracie — rzekła tkliwie — za parę godzin wszystko się skończy... Widocznie tak być musiało.

— Nie — przerwała Izabela — pozostał ci jeden urok w życiu...

— Izabelo! siostro moja jedyna, żyj! — zawołał młodzieniec z wybuchem bólu, którego nie mógł pohamować. — Och! ojciec! nasz biedny ojciec!...

— Tak, w tem tkwi żądło śmierci; ale on jest żołnierzem i chrześcijaninem. Panno Wharton, chcę mówić o tem, co panią obchodzi, dopóki jeszcze mam siłę potemu.
— Nie — rzekła Fanny tkliwie — uspokój się, myśl tylko o tem, aby nie pogorszyć niczem swego stanu. Życie twoje jest tak cenne dla... dla... tylu.
Słowa uwięzły jej w gardle, bo Izabela dotknęła bolesnej struny w jej sercu.
— Biedne, wrażliwe dziewczę — rzekła Izabela, spoglądając na nią czule — ale cały świat jeszcze leży przed tobą, czemuż więc miałabym zamącać ci tę odrobinę szczęścia, jakie on dać może! Śnij dalej, urocza istoto, i oby Bóg oddalił od ciebie zły dzień świadomości.
— Och! niewiele mi już zostało, czeinbym się radować mogła — rzekła Fanny, kryjąc twarz w dłoniach. — Los dotknął mnie we wszystkiem, co mi było najdroższem.
— Nie — przerwała Izabela — pozostał ci jeden urok w życiu, najsilniejszy, jaki może owładnąć sercem kobiety. To słodka ułuda, którą śmierć tylko rozwiać jest zdolna.
Umilkła wyczerpana, a tamtych dwoje czekało, wstrzymując oddech, aż odzyskawszy nieco siły, położyła dłoń na ręku Fanny i mówiła dalej łagodnie:
— Panno Wharton, jeżeli istnieje na świecie pokrewna Dunwoodie’mu dusza i godna jego miłości, to jest nią twoja.
Ognisty rumieniec wytrysnął na twarzyczkę Fanny; podniosła błyszczące niepohamowanem uszczęśliwieniem oczy na Izabelę, ale widok umierającej stłumił jej samolubne uczucia i znowu opuściła głowę na posłanie.
Izabela spoglądała na nią z mieszaniną litości i zachwytu.
— Tak — ponowiła — wierzaj mi, panno Wharton, Dunwoodie twoim jest wyłącznie.
— Bądź sprawiedliwą dla siebie, siostro — wykrzyknął Jerzy. — Nie daj się unosić romantycznej wspaniałomyślności i nie zapominaj o sobie.
Popatrzyła na niego z czułością, lecz zwolna wstrząsnąwszy głową, odrzekła:
— Nie romantyczność mówi przeze mnie, ale prawda. Och! ileż ja przeżyłam w ciągu jednej godziny! Panno Wharton — wiedz, że urodziłam się pod palącem słońcem, i uczucia moje wchłonęły żar jego. Żyłam jedynie namiętnością.
— Nie mów tego! nie mów, błagam cię — zawołał brat z uniesieniem. — Pomyśl, jak tkliwem przywiązaniem otaczałaś naszego sędziwego ojca, jak dobrą i kochającą byłaś dla mnie siostrą.
— Tak — rzekła Izabela, i uśmiech słodkiego zadowolenia opromienił jej lica — to wspomnienie mogę przynajmniej zabrać do grobu.
Zamyśliła się znowu; i znowu brat jej i Fanny nie śmieli przerwać milczenia, które trwało czas jakiś, aż wreszcie Izabela, ocknąwszy się nagle, ciągnęła dalej:
— Nawet w ostatniej chwili jestem egoistką i myślę tylko o sobie. Tak, panno Wharton, Ameryka i jej wolność była najwcześniejszym ideałem mego serca i...
Tu urwała znowu, i Fanny sądziła przez chwilę, że to śmierć już upomina się o swoje prawa; lecz Izabela opanowała się wnet i mówiła dalej:
— Czemuż miałabym się wahać na krawędzi grobu? Dunwoodie był drugim i ostatnim, ale — tu ukryła twarz w dłoniach — była to nieodwzajemniona miłość.
— Izabelo! — wykrzyknął jej brat, i zerwawszy się z łóżka zaczął chodzić po pokoju silnie wzburzony.
— Patrz — rzekła Izabela do Fanny — jak bardzo podlegamy ziemskiej próżności. Oto Jerzy nie może znieść myśli, że ta, którą kocha, nie potrafiła wznieść się do uczuć wyższych ponad jej naturę i wychowanie.
— Przestań — szepnęła Fanny — nie mów już nic więcej, zaklinam cię, zadajesz ból nam obojgu.
— Muszę mówić, gdyż to się Dunwoodie’mu słusznie należy, i dla tej samej przyczyny musisz mnie wysłuchać, mój bracie. Nigdy, ani jednem słowem ani jednym czynem Dunwoodie nie dał mi do poznania, że widzi we mnie więcej niż przyjaciółkę; przeciwnie, w ostatnich czasach, zdawało mi się — ze wstydem wyznać to muszę — że unikał mojej obecności.
— Niechby śmiał! — wykrzyknął Singleton dziko.
— Cicho, mój bracie, i słuchaj — mówiła dalej Izabela, dźwignąwszy się z ostatecznym wysiłkiem — oto jest niewinna i usprawiedliwiająca go przyczyna. Obie nie mamy matek, ale tu ciotka, ta uważająca, taktowna, łagodna ciotka, tobie Fanny, zapewniła zwycięstwo. O! jak wiele traci ta, która traci przewodniczkę swej niedoświadczonej młodości. Ja okazywałam jawnie uczucia, które ciebie nauczono ukrywać. Czyż po tem mogę jeszcze pragnąć żyć?
— Izabelo, moja biedna Izabelo, umysł ci się obłąkał.
— Jeszcze słowo tylko, bo czuję, że krew, która zawsze zbyt szybko krążyła w mych żyłach, uchodzi mnie. Kobieta, aby była cenioną, musi być poszukiwaną; jej życie jest pasmem tajonych uczuć; szczęśliwe te, które z dzieciństwa nauczyły się czynić to bez obłudy, bo tylko takie mogą być szczęśliwe z takimi mężczyznami jak... jak Dunwoodie.
Głos jej się załamał, opadła na poduszki w milczeniu. Na krzyk Singletona zbiegli się wszyscy u jej wezgłowia, ale już śmierć wzięła ją w posiadanie; ostatkiem sił przycisnęła rękę brata do piersi, poczem palce jej rozwiodły się, lekki dreszcz wstrząsnął jej postacią, i skonała.
Fanny Wharton była głęboko przekonaną do tej chwili, że największą jej zgryzotą było niebezpieczeństwo, grożące bratu, i obłęd siostry, ale ulga jakiej doznała, usłyszawszy wyznanie konającej Izabeli, dowiodła jej, że inna jeszcze troska kamieniem leżała jej na sercu. W mgnieniu oka ogarnęła całą prawdę, zrozumiała męską delikatność postępowania Dunwoodie’go; wszystko składało się nato, by go wywyższyć w jej oczach i zwiększyć żal, że powodowana poczuciem obowiązku i dumą, sama odtrąciła go od siebie zbolałego, jeżeli nie zrozpaczonego. Ale rozpacz nie leży w naturze młodości, i pomimo całego zgnębienia Fanny odczuła skrytą radość, która nowego uroku dodała jej życiu.
Nazajutrz po tej nocy niedoli słońce zajaśniało nieskażonym blaskiem, zdającym się drwić z marnych udręczeń tych, na których spływały jego promienie. Lawton rozkazał, aby mu osiodłano konia równo z świtem, i wydawszy niektóre rozporządzenia, w milczeniu dosiadł ulubionego wierzchowca i zwolna skierował się w stronę doliny, rzuciwszy rozżalone spojrzenie na owe skały, które ułatwiły ucieczkę skinnerowi.
Milczenie śmierci panowało na gościńcu; najlżejszy ślad wczorajszych krwawych wydarzeń nie kaził promiennej pogody uroczego poranku. Uderzony przeciwieństwem pomiędzy człowiekiem a naturą, nieustraszony kawalerzysta mijał najniebezpieczniejsze miejsca, nie dbając o to, co się może przytrafić, i zbudził się ze smutnej zadumy wtedy dopiero, gdy szlachetny rumak, węsząc ranne powietrze, powitał rżeniem konie straży, pozostawionej pod dowództwem sierżanta Hollistera.
Tu smutne ślady nocnej walki spotkać się dawały na każdym kroku, ale kawalerzysta popatrzył na nie z obojętnością człowieka oswojonego z podobnemi widokami. Nie tracąc czasu na próżne żale, przystąpił odrazu do rzeczy.
— Widzieliście co? — zapytał Hollistera.
— Nie, panie kapitanie — odpowiedział sierżant — raz tylko zaalarmował nas odgłos dalekiego wystrzału.
— To dobrze — rzekł Lawton posępnie. — Ach! Hollisterze, dałbym tego konia, żebym choć ciebie jednego miał pomiędzy tym łotrem, który wtedy pociągnął za cyngiel, a temi bezużytecznemi skałami, które zastępują drogę na każdym kroku, jak gdyby jej zazdrościły kopytom.
— Przy świetle dziennem i mając przed sobą człowieka z krwi i kości, może się tam i na co przydam, ale nie mogę powiedzieć, żebym szedł ochotnie na tych, których się ani stal, ani ołów nie ima.
— Czem ty sobie nabiłeś głowę, Hollisterze?
— Panie kapitanie, nie podoba mi się ten czarny kształt, który od świtu krąży na skraju lasu i dwukrotnie podczas nocy ukazywał się tu w pobliżu pogorzeliska, niewątpliwie ze ziemi zamiarami.
— Czy mówisz o tym czarnym punkcie tam u stóp skały? To prawda, porusza się.
— Ale nie w sposób ludzki — rzekł sierżant, spoglądając w tamtą stronę z zabobonną czcią. — Sunie jak upiór, ale nóg mu nie widać.
— Nie ujdzie mi, choćby miał skrzydła — zawołał Lawton: — Miej się w pogotowiu i czekaj, aż go dogonię.
Z temi słowy gnał już równiną jak wicher.
— Przeklęte skały! — wykrzyknął kawalerzysta, widząc że przedmiot pościgu zbliża się do ich podnóża; ale czy ze strachu, czy z braku orjentacji postać owa minęła to tak widoczne schronienie i zaczęła uciekać otwarłem polem.
— Mam cię, człowieku, czy szatanie! — wykrzyknął Lawton, dobywając szabli z pochwy. — Stój i poddaj się!
Na dźwięk jego potężnego głosu postać padła na ziemię i leżała czarną, nieruchomą bryłą.
— Cóż to takiego? — zawołał Lawton podjeżdżając — jakaś godowa szata tej zacnej dziewicy Joanny Peyton, wędrująca dokoła miejsca swego urodzenia w daremnem poszukiwaniu swojej pani?
Z temi słowy pochylił się w strzemionach i końcem szabli uniósłszy jedwabne draperje, odsłonił część osoby wielebnego męża, który poprzedniego wieczoru uciekł z Akacji w obrzędowych szatach.
— W istocie, Hollister miał pewne powody obawiać się, i kapelan wojskowy jest w każdym razie przedmiotem postrachu dla oddziału kawalerji.
Tymczasem duchowny ochłonął trochę z przerażenia, widząc nad sobą znajomą twarz, i zawstydzony poniekąd trwogą, jaką okazał, i śmiesznem położeniem, w jakiem go znaleziono, powstał z ziemi i próbował się tłumaczyć. Lawton przyjął te usprawiedliwienia dość wesoło, i po zamianie kilku słów o stanie doliny zsiadł grzecznie z konia, poczem obaj skierowali się w stronę straży.
— Tak mało jestem obznajmiony z buntowniczem umundurowaniem — rzekł niedość zręcznie duchowny — iż istotnie nie mogłem rozróżnić, czy ci ludzie, o których pan powiadasz, że są pańscy, nie należą do bandy maruderów.
— Zbyteczne są usprawiedliwienia pańskie — rzekł kawalerzysta, przygryzając wargi — jako sługa Boży, nie jesteś pan obowiązany znać się na umundurowaniu. Zresztą my wszyscy przyjęliśmy tę formę, której pan służysz.
— Ja służę pod sztandarem Jego Królewskiej Mości Jerzego III-go — odrzekł ksiądz, ocierając pot z czoła — ale myśl, że się może być oskalpowanym, wystarczy dla takiego jak ja nowicjusza, żeby mu rozum odebrać.
— Oskalpowany! — zawołał Lawton, zatrzymując się nagle; poczem ochłonąwszy, dodał spokojnie: — Jeżeli pan masz na myśli oddział lekkiej kawalerji wirgińskiej pod wodzą Dunwoodie’go, to muszę pana objaśnić, że mają oni zwyczaj odłupywać kawałek czaszki przy zdzieraniu skóry.
— O! tu przecież nie może być mowy o panu i pańskich kolegach — rzekł duchowny z uśmiechem. — Miałem na myśli krajowców.
— Krajowców! Mam zaszczyt należeć do nich, upewniam pana.
— Ależ zechciej mnie pan zrozumieć, tu chodzi o Indjan, a ci nie robią nic innego, tylko mordują, grabią, palą.
— I skalpują!
— Tak, panie, i skalpują także — ciągnął dalej duchowny, patrząc na Lawtona z pewną podejrzliwością — dzicy, miedzianoskórzy Indjanie.
— A pan spodziewałeś się spotkać z tymi obywatelami o przekłutych nosach na neutralnym gruncie?
— Oczywiście, w Anglji utrzymuje się mniemanie, że całe wnętrze Ameryki roi się od nich.
— I pan to nazywasz wnętrzem Ameryki? — zawołał Lawton, zatrzymując się znowu i patrząc na towarzysza z tak szczerem zdziwieniem, że nie mogło być udane.
— Nieinaczej. Sądzę, że znajduję się we wnętrzu.
— Posłuchaj pan — rzekł Lawton, wskazując ku wschodowi — widzisz pan tę olbrzymią przestrzeń wodną, której oko ogarnąć nie zdoła. Tam poza nią znajduje się ta Anglja, którą uważacie za godną, aby była władczynią połowy świata. Czy widzisz pan swój kraj ojczysty?
— Niepodobieństwem jest widzieć coś w odległości trzech tysięcy mil — wykrzyknął zdumiony kapłan, powziąwszy pewne wątpliwości o równowadze władz umysłowych swego towarzysza.
— Nie? Jaka szkoda, że fizyczne władze człowieka nie mogą dorównać jego ambicji. A teraz zwróć pan oczy na zachód i patrz na tę olbrzymią przestrzeń wód, toczących się pomiędzy brzegami Ameryki i Chin.
— Widzę tylko ziemię — rzekł kapłan, cały drżący — niema tu żadnej wody.
— Niepodobieństwem jest widzieć coś w odległości trzech tysięcy mil — powtórzył Lawton, idąc znów dalej. — Jeżeli pan lękasz się dzikich Indjan, szukaj ich w szeregach swego władcy. Rum i złoto zachowały mu ich lojalność.
— Najprawdopodobniej wprowadzono mnie w błąd — rzekł duchowny, zerkając ukradkiem na kolosalną postawę i wąsate oblicze towarzysza — ale zasłyszane w kraju wieści i obawa spotkania się z takim jak pan wrogiem skłoniły mnie do ucieczki.
— I postąpiłeś pan bardzo nieroztropnie — rzekł kawalerzysta — bo, pomijając że Roanoke byłby cię dopędził w mgnieniu oka, ale uciekając przed Scyllą, mogłeś bardzo łatwo wpaść w Charybdę. Te lasy i skały kryją tych właśnie wrogów, których się obawiasz.
— Dzikich! — wykrzyknął duchowny, instynktownie chowając się za kawalerzystę.
— Gorzej niż dzikich, — ludzi, którzy pod pokrywką patrjotyzmu grasują po okolicy, a których żądza grabieży jest nienasyconą a okrucieństwo przewyższa krwiożerczość Indjan. Osobniki, których usta pełne są wolności i równości, a serca przesycone chciwością i jadem; krótko mówiąc, panowie znani pod nazwą skinnerów.
— Słyszałem o nich w naszej armji — rzekł przerażony kapłan — ale sądziłem, że to są właśnie tubylcy.
— Skrzywdziłeś pan dzikich tem przypuszczeniem.
Zbliżyli się teraz do placówki Hollistera, który ze zdziwieniem stwierdził wręcz przeciwne szatańskim mocom powołanie jeńca swego kapitana. Lawton wydał rozkazy; dragoni zaczęli natychmiast gromadzić i zabierać cenniejsze sprzęty, a kapitan i jego wielebny towarzysz wrócili obaj już konno do dragońskiej kwatery.
Singleton wyraził życzenie, aby zwłoki jego siostry przewieziono na posterunek, którym dowodził ojciec jego, i zaczęto czynić odpowiednie potemu przygotowania. Rannych Anglików powierzono pieczy kapitana, i około południa Lawton, patrząc na będące w toku zabiegi, mógł się spodziewać, że za parę godzin on i rodzina Whartonów zostaną niepodzielnymi posiadaczami Czterech Kątów.
Stał właśnie oparty o futrynę drzwi, spoglądając w zamyśleniu na otaczający go krajobraz, gdy ucho jego pochwyciło tętent kopyt, i w chwilę potem ukazał się na drodze dragon z jego pułku, pędzący co koń wyskoczy. Rumak okryty był pianą, a jeździec wyglądał, jak gdyby przez dzień cały nie zaznał odpoczynku, W milczeniu wręczył Lawtonowi list i odprowadził konia do stajni. Kawalerzysta poznał pismo majora i przeczytał co następuje:
„Donoszę, że z rozkazu Washingtona, rodzina Whartonów ma być przewieziona w Góry, w charakterze świadków w sprawie kapitana Whartona, który też niezwłocznie po ich przybyciu będzie sądzony. Zakomunikuj im ten rozkaz możliwie najoględniej. Anglicy postępują w górę rzeki. Skoro tylko odstawisz Whartonów, wyruszaj, aby się połączyć z wojskiem. Zanosi się na porządną robotę, gdyż podobno sir Henryk wyznaczył jakiegoś wytrawnego wodza na miejsce pułkownika Wellmere’a. Raporty należy składać komendantowi w Peekskill, gdyż pułkownik Singleton odwołany został do głównej kwatery dla przewodniczenia sądowi nad biednym Whartonem. Wydano nowe rozkazy, aby powiesić kramarza, o ile da go się schwytać, nie pochodzą one jednak od Naczelnego Wodza. Wypraw część oddziału z paniami, a sam dosiadaj konia jak będziesz mógł najprędzej.

Szczerze oddany
Peyton Dunwoodie“.

List ten zmienił całkowicie dotychczasowe postanowienia. Nie było powodu przewozić ciała Izabeli, skoro ojciec jej już nie znajdował się na czele posterunku, i Singleton, acz niechętnie, zgodził się na niezwłoczny pogrzeb. Wybrano piękne zaciszne miejsce u stóp skał sąsiednich i poczyniono naprędce stosowne przygotowania. Ciekawość zgromadziła garść mieszkańców z sąsiedztwa, a panna Peyton i Fanny zapłakały szczerze na grobie biednej Izabeli. Smutnego obrządku dopełnił ten sam duchowny, który tak niedawno zgoła odmienną odprawiać miał uroczystość, a Lawton pochylił głowę i przesunął ręką po czole, gdy usłyszał słowa, towarzyszące wbijaniu pierwszego gwoździa.
Wiadomość, zawarta w liście Dunwoodie’go, dodała nowego bodźca całej rodzinie Whartonów, i Cezar zakrzątnął się znów około swoich koni i karety. Pieczę nad spaloną posiadłością i ocalonemi resztkami dobytku powierzono jednemu z zaufanych sąsiadów; wsadzono nieprzytomną wciąż Sarę do powozu, czterech dragonów otoczyło go, zabrano też wszystkich amerykańskich rannych, i cała ta kawalkada ruszyła w drogę. Wkrótce potem odjechał angielski kapelan, uwożąc swych rodaków, konwojowany aż na brzeg rzeki, gdzie już oczekiwał na nich okręt. Lawton z radością spoglądał na tę całą krzątaninę, i gdy już wszystkich wyprawił, kazał zatrąbić na wymarsz. W mgnieniu oka wszystko było gotowe. Zaprzężono znów kobyłkę pani Flanagan, doktor Sitgreaves wwindował swe chude kształty na siodło, a uszczęśliwiony kawalerzysta dosiadł wiernego rumaka.
Raz jeszcze spojrzał z posępną zawziętością na miejsce kryjówki skinnera; melancholijnym wzrokiem obrzucił grób Izabeli i ruszył przodem, mając obok siebie chirurga, podczas gdy sierżant Hollister zamykał pochód, i w kilka minut potem już tylko świeży, południowy wiatr świstał przez otwarte drzwi i powytłukiwane szyby „Hotelu Flanagan“, w którym do tak niedawna rozlegały się śmiechy i żarty zawadjackich partyzantów, i łzy i westchnienia strapionych mieszkańców Akacji.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.