Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XXV
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
„Wiosenne kwiaty nie stroją skał drętwych; majowe łono chłodzi ociągająca się z odejściem zima; lekkie zefiry nie pieszczą czoła gór, a tylko błyskawice rozdzierają czarną pierś chmur posępnych.“
Goldsmith.

Drogi West-Chesteru są po dziś dzień poniżej wszelkiej krytyki. Wspomnieliśmy już, w jakim znajdowały się stanie za czasów niniejszej powieści, łatwo więc wyobrazić sobie może czytelnik, jak ciężkie do spełnienia zadanie miał Cezar, aby krętemi szlakami przewieźć karocę ongi angielskiego prałata, na jeden z najmniej uczęszczanych punktów Hudsońskich wzgórzy.
Podczas gdy wierny murzyn borykał się z przezwyciężeniem tych trudności, podróżni nasi byli zbyt przejęci własnemi troskami, aby na to zwracać uwagę. Sara przestała bredzić, ale w miarę jak umysł jej odzyskiwał świadomość, ogarniała ją bezbrzeżna melancholja. Bywały chwile, że tym przebłyskom przytomności towarzyszył taki wyraz bólu i rozpaczy, iż otaczający ją pragnęli niemal, aby raczej na zawsze już przestała prawidłowo myśleć i czuć. Podróż odbywała się przeważnie w milczeniu; nocleg znaleziono w jakimś przydrożnym folwarku.
Nazajutrz wczesnym rankiem rozpierzchła się cała kawalkada. Rannych skierowano w stronę rzeki, by przewieźć ich w Peekskill do szpitali amerykańskiej armji po drugiej stronie Hudsonu. Lektyka z Singletonem udała się w góry, gdzie znajdowała się kwatera jego ojca, i gdzie młodzieniec miał pozostać do zupełnego wyleczenia się; wreszcie kareta pana Whartona i towarzyszący jej wóz, w którym jechała gospodyni na stosie ocalonych podręcznych ruchomości, podążyła w dalszą drogę ku miejscu, gdzie Henryk Wharton oczekiwał przybycia rodziny, aby być stawionym przed sąd.
Okolica, leżąca pomiędzy wodami Hudsonu a Long-Island-Sound, składa się na przestrzeni pierwszych czterdziestu mil z samych wzgórzy i dolin. Potem stopniowo powierzchnia gruntu wygładza się i ostatecznie przechodzi w cudne równiny i łąki Connecticutu. Ale w miarę zbliżania się do Hudsonu wzrasta dzikość położenia, aż wreszcie potężne pasmo gór całkowicie zagradza dalszą drogę. Tu też kończył się grunt neutralny. Dwa południowe punkty, prowadzące od rzeki w góry, znajdowały się w posiadaniu armji królewskiej, lecz wszystkie inne przesmyki strzeżone były przez Amerykanów.
Wspominaliśmy już, że pikiety armji lądowej zapuszczały się nieraz daleko w głąb okolicy, i że wioski Białych Równi od czasu do czasu bywały zajęte przez oddziały tychże wojsk. Zdarzało się jednak, że odwoływano je ku północnym krańcom hrabstwa, i wówczas cała ta przestrzeń stawała się pastwą rozbójniczych band, grasujących pomiędzy obu armjami i żadnej z nich nie służących.
Droga, którą jechali nasi podróżni, nie była traktem łączącym oba główne miasta stanu, lecz bocznym nieuczęszczanym i po dziś dzień mało znanym szlakiem, który zagłębiając się w góry tuż koło wschodnich granic, wiedzie aż na wyższe równiny o wiele, wiele mil od Hudsonu.
Zmęczone cuganty pana Whartona nie byłyby nigdy wydźwigały ciężkiej karocy na leżące przed niemi strome zbocza; przydano im więc parę miejscowych koni, których z niewielką ochotą właściciele ich musieli użyczyć dwom towarzyszącym wciąż powozowi dragonom, i z ich pomocą Cezar pomału i uciążliwie posuwał się w głąb górskiego pasma. Zaraz na wstępie Fanny wysiadła, poczęści by ulżyć koniom ciężaru, a poczęści by odetchnąć świeżem powietrzem i przynieść tym sposobem ulgę uciśnionej piersi. Kąty uczyniła to samo. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a dragoni powiedzieli im, że z wierzchołka góry będzie już można dojrzeć kres podróży. Fanny szła szybko, elastycznym krokiem młodości, za nią podążała gospodyni, i wprędce obie straciły z oczu karetę, wlokącą się zwolna pod górę i zatrzymującą się często dla dania wytchnienia zmordowanym koniom.
— Ach! panno Fanny, cóż to za straszne czasy — rzekła Kąty, gdy i one przystanęły trochę, aby odpocząć. — Wiedziałam, że stanie się nieszczęście, skoro tylko zobaczyłam smugę krwi w chmurach.
— Dosyć jest krwi na ziemi, Katy, ale w chmurach jej niema.
— Niema krwi w chmurach! — powtórzyła gospodyni. — O! jej, i jeszcze ile! A komety z ognistemi ogonami także nic nie znaczą? Czy to ludzie nie widywali wojska na niebie tego roku, co się zaczęła wojna? A w wilję bitwy na Równiach czy nie grzmiało, jakby sto armat waliło? Ach! panno Fanny, nic dobrego nie wyniknie z buntu przeciw pomazańcowi Bożemu.
— Straszne to są wszystko rzeczy, niewątpliwie — odparła Fanny — i najtwardsze serce musi im się użalić. Ale cóż na to począć, Katy? Dzielni i niezależni ludzie nie chcą się poddać uciskowi, a wojna nie może się obejść bez ofiar.
— Gdybym tylko mogła wiedzieć, o co się tu biją — rzekła Katy, gdy obie puściły się w dalszą drogę — byłoby przynajmniej pół biedy. Raz mówiono, że król chce zabrać wszystką herbatę dla swojej rodziny, to znów, że chce, aby kolonje płaciły mu wszystkie swoje zarobki. To już jest powód dostateczny, żeby się bić, bo nikt na świecie, choćby był lordem lub królem, nie ma prawa do czyichś w pocie czoła zapracowanych pieniędzy. A potem znowu mówiono, że to wszystko nieprawda, a inni znowu powiadali, że Washington sam chce zostać królem, i koniec końcem niewiadomo, czego się trzymać.
— Ani jednego, ani drugiego, bo ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Nie rozumiem się. dobrze sama na wszystkich przyczynach tej wojny, ale wydaje mi się czemś potwornem, aby takim krajem jak ten rządził kraj inny i tak odległy jak Anglja.
— To samo akurat mawiał Harvey swemu nieboszczykowi ojcu, co w grobie spoczywa — rzekła Katy, przysuwając się do swojej młodej pani i zniżając głos. — Nie raz i nie dwa słuchałam, jak rozmawiali, kiedy całe sąsiedztwo spało; a jakie to były rozmowy, to panienka pojęcia o tem mieć nie może. Ano, prawdę rzekłszy, dziwny to był człowiek, Harvey, jak ten wiatr, co to nikt nie wie, skąd się wziął i dokąd leci.
Fanny spojrzała na towarzyszkę pytającym wzrokiem.
— Krążą różne pogłoski o charakterze Harveya — rzekła — i to takie, którym wołałabym nie wierzyć.
— To są potwarze — zawołała zaperzona Katy. — Harvey tyle akurat ma do czynienia z Belzebubem, co panienka albo ja. Przecie gdyby Harvey zaprzedał djabłu duszę, to przynajmniej zrobiłby to za dobre pieniądze, chociaż prawdę rzekłszy, był to zawsze lekkoduch i marnotrawca.
— Nie, nie — odrzekła Fanny z uśmiechem — nie mam takich ubliżających mu podejrzeń, ale czyż nie zaprzedał się ziemskiemu władcy, który zbyt wiele ma przywiązania do wyspy ojczystej, aby móc być zawsze sprawiedliwym dla tego kraju?
— Panienka myśli o Najjaśniejszym Panu? — rzekła Katy. — Ale, proszę panienki, albo to brat panienki nie służy także królowi Jerzemu?
— To prawda — rzekła Fanny — ale nie pokryjomu, służy jawnie, mężnie i uczciwie.
— Powiadają, że jest szpiegiem, a szpieg szpiegowi równy.
— To nieprawda, brat mój nie byłby zdolny do zdrady, ani do żadnego czynu dla tak niskich powodów jak awans lub zysk.
— E! proszę panienki — rzekła Katy przestraszona nieco uniesieniem swej młodej pani — jeżeli kto pracuje, to słuszna, aby za to otrzymał zapłatę. A Harvey wcale o to nie dba, i jestem pewna, że gdyby przyszło do rachunków, toby się pokazało, że król Jerzy winien mu jeszcze sporo pieniędzy.
— Więc przyznajesz, że utrzymywał stosunki z armją angielską? — rzekła Fanny. — Wyznaję, że bywały chwile, kiedy myślałam inaczej.
— Panie Święty! Albo to można co pewnego o takim człowieku jak Harvey powiedzieć? Ja oto żyłam z nim pod jednym dachem, a żeby mnie kto zastrzelił, tak nie wiem, czy należy do górnych, czy do dolnych[1]. Kiedy to wzięli Burgoyne’a, przyszedł do domu i ciągle o czemś obaj z ojcem gadali i naradzali się; ale czy to z radości, czy ze zmartwienia, to też tego nie powiem. A potem znów kiedy ten jenerał angielski... jakże on się nazywa... bo w tych wszystkich nieszczęściach straciłam pamięć...
— André — rzekła Fanny.
— Właśnie, Andry; otóż kiedy jego powiesili, to stary mało nie skisł z udręki i po nocach nie sypiał, dopóki Harvey nie wrócił. No, i to także prawda, że co miał pieniędzy, to były przeważnie złote gwineje; cóż kiedy skinnerzy wszystko zabrali, i teraz jest żebrakiem, lub co na jedno wychodzi, w poniewierce u ludzi dla swego ubóstwa.
Fanny nic na to nie odpowiedziała i szła dalej pod górę zatopiona w myślach. Wzmianka o André’m przypomniała jej położenie jej własnego brata.
Wkrótce wydostały się na szczyt wzgórza i Fanny usiadła na skale, aby odpocząć i nasycić oczy roztaczającym się przed nią widokiem. Tuż u jej stóp leżała głęboka, dzika dolina, nurzająca się już w cieniach listopadowego zachodu słońca. Po drugiej stronie, w niewielkiej odległości wznosiło się takie samo wzgórze jak to, na którem siedziała Fanny, a jego chropowate, skaliste zbocza porastały gdzie niegdzie karłowate dęby, świadczące o jałowości gruntu.
Aby ocenić całe piękno Hudsońskich gór trzeba je widzieć późną jesienią, kiedy już liście opadną. Wówczas ani skąpa roślinność, jakiej im lato użycza, ani śniegi zimy nie kryją prześlicznych zarysów tej nagiej, pustej, a w swej nagości i pustce pełnej niewysłowionego czaru scenerji.
Dzień był posępny i chłodny; rude chmurzyska bałwaniły się na horyzoncie, przesłaniając ostatnie blaski zachodzącego słońca. Nagle jakiś samotny promień padł u stóp wzgórza, na które spoglądała Fanny, wdzięcznie wspiął się po jego zboczu i dosięgłszy wierzchołka, zatrzymał się tam na chwilę, tworząc świetlaną aureolę nad tym posępnym szczytem. Jasność ta była tak silna, że wszystkie, niewyraźne dotąd szczegóły krajobrazu zarysowały się na jej tle jak najdokładniej. Z rodzajem wewnętrznego skupienia patrzyła Fanny na te odsłaniające się przed nią tajemnice tego pustkowia, aż po pewnej chwili dostrzegła wśród fantastycznych skał i porozrzucanych tu i owdzie drzew coś w rodzaju szałasu. Był niski i szary, i gdyby nie dach i odbicie światła w okienku, trudno byłoby go dojrzeć! Jeszcze Fanny nie ochłonęła ze zdziwienia, na widok ludzkiej sadyby w takiem miejscu, gdy oczy jej dostrzegły coś, co jeszcze powiększyło jej zdumienie. Była to widocznie postać ludzka, ale jakiegoś osobliwego kształtu. Stała ona na zrębie skały, nieco ponad szałasem i patrzyła na wspinającą się mozolnie pod górę karocę i wóz jej towarzyszący. Odległość była jednak zbyt wielka, aby można to było dojrzeć wyraźnie. Już Fanny, wytężająca wzrok ze wszystkich sił, dochodziła do przekonania, że padła ofiarą optycznego złudzenia, i że to na co patrzyła było tylko odłamkiem skały, gdy postać owa poruszyła się i zstąpiwszy prędko ze zrębu znikła w szałasie, kładąc odrazu kres wszelkim wątpliwościom co do natury obu przedmiotów. Nie dość na tem, czy to wskutek świeżej rozmowy z Katy, czy dzięki jakiemuś nieujętemu podobieństwu Fanny wyobraziła sobie, że ową postacią jest Birch, zgięty pod ciężarem swego toboła. Jak urzeczona patrzyła wciąż na ową tajemniczą chatkę, gdy nagle promień światła zgasł, a jednocześnie rozległy się dźwięki trąbki, obijając się nieskończonem echem o ściany i rozpadliny skał. Przestraszona dziewczyna zerwała się z miejsca; uszu jej doleciał tętent kopyt i wślad za tem oddział jeźdźców w dobrze jej znanych mundurach Wirgińczyków okrążył podnóże pobliskiej skały i popędził dalej doliną. Znowu rozległy się raźne dźwięki trąbki, i nim oszołomiona Fanny zdążyła zebrać myśli, Dunwoodie wyminął oddział dragonów, zeskoczył z konia i zbliżył się do niej.
Zachowanie się jego było poważne i przyjazne, ale jakby zlekka zakłopotane. W kilku słowach objaśnił, że odkomenderowano go z częścią oddziału Lawtona, aby w nieobecności kapitana stawił się na sąd nad Henrykiem, mający się odbyć nazajutrz i że zaniepokojony o podróżnych w tych niebezpiecznych górskich szlakach, wyjechał parę mil na ich spotkanie. Fanny nawzajem wytłumaczyła mu drżącym głosem przyczynę swojej obecności na skale, dodając, że za chwilę i tamci nadjadą. Ale zakłopotanie Dunwoodie’go udzieliło się mimowoli i jej samej, tak że ukazanie się karocy sprawiło ulgę obojgu. Major pomógł jej wsiąść, powiedział kilka pocieszających słów panu Whartonowi i pannie Peyton, i wskoczywszy znów na siodło, pojechał przodem ku równinie Fishkill, która na zakręcie skały ukazała się nagle oczom podróżnych, niby dotknięciem różdżki czarnoksięskiej wywołana. W niespełna półgodziny potem karoca stanęła przed wiejskim domkiem, gdzie już z polecenia Dunwoodie’go wszystko było gotowe na przyjęcie gości, i gdzie kapitan Wharton niecierpliwie oczekiwał ich przybycia.










  1. Stronnictwo amerykańskie nazywano „górnem“, zaś angielskie „dolnem“. Nazwy te odnosiły się do biegu rzeki Hudsonu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.