Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział VI
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
...... „i niech zdobywcy przechwalają się odniesionemi na polu chwały zwycięstwy; ten, który powabom piękności potrafi przeciwstawić niezłomność swej młodej, gorącej duszy, który czuje jej urok, a jednak nie poddaje się mu w niewolę, ten jest najmężniejszym, największym zwycięzcą ze wszystkich.“
Moore.

Panny Wharton i ich ciotka, stojąc przy oknie, z głębokiem zajęciem śledziły rozgrywającą się przed ich oczyma scenę.
Sara spoglądała na zbliżających się rodaków z uśmiechem pogardliwej obojętności, lekceważyła bowiem nawet powierzchowność ludzi służących niegodnej, według niej, sprawie buntu. Panna Peyton natomiast patrzyła na nich z dumą, były to bowiem wyborowe wojska jej rodzinnej kolonji, zaś wszystkie władze Fanny pochłaniała wyłącznie jedna myśl i jeden cel.
Oba oddziały nie zetknęły się jeszcze, gdy bystre oczki dziewczęcia spostrzegły jednego jeźdźca i wydało jej się, że nawet koń pod nim rozumiał, iż niesie nieprzeciętny ciężar, tak lekko kopyta jego dotykały ziemi i tyle było wdzięku i dumy w poruszeniach szlachetnego rumaka.
Młody dragon siedział na siodle ze śmiałością i swobodą znamionującą, że czuje się panem siebie i swego rumaka; wyniosła, kształtna i muskularna jego postać łączyła w sobie harmonijne rozmiary siły i sprężystości. Temu to oficerowi zdał raport Lawton, gdy jechali obok siebie w stronę domu.
Serce Fanny biło gwałtownie, gdy kawalerzysta wstrzymał konia i obrzucił budynek oczyma, których blask widocznym był zdaleka; a gdy zeskoczył z siodła, dzieweczka zbladła i zaczęła drżeć tak silnie na całem ciele, że na chwilę musiała osunąć się na krzesło.
Dowódca wydał parę szybkich rozkazów swemu podkomendnemu i przeszedłszy żwawym krokiem dziedziniec, zbliżał się do domu. Wówczas Fanny powstała i zniknęła z pokoju. Dragon zdążył zaledwie wejść na stopnie tarasu, gdy drzwi wchodowe otwarły się na jego przyjęcie.
Fanny była jeszcze tak młodziutką, opuszczając miasto, że to ochroniło ją od poświęcenia jej wrodzonych powabów na ołtarzu mody. Jej złociste włosy, niewytorturowane pracowitą fryzurą, spadały w naturalnych lokach, ocieniając twarzyczkę jaśniejącą urokiem zdrowia i młodości, oczy patrzyły wymownie, lecz usta milczały, ręce trzymała splecione przed sobą, a w jej wiotkiej, nieco ku przodowi pochylonej postaci było tyle nieopisanego wdzięku, że rozkochany w niej wojak stanął przez chwilę jak wryty.
Fanny wprowadziła go do pustego gabineciku, naprost jadalni, w której cała rodzina była zgromadzona, poczem obu dłońmi ujmując jego rękę, wykrzyknęła:
— Och! Dunwoodie, jakże szczęśliwą jestem z wielu względów, że cię widzę; przyprowadziłam cię tu z umysłu, aby cię przygotować do nieoczekiwanego spotkania z drogim ci przyjacielem.
— Bez względu na to, czemu to zawdzięczam — zawołał młodzieniec przyciskając do ust jej ręce — ja również jestem szczęśliwy, że mogę ujrzeć się z tobą sam na sam, ukochana moja. O! Fanny, okrutną jest ta próba, na jaką mnie wystawiłaś; wojna i przestrzeń mogą wkrótce rozdzielić nas. na zawsze.
— Musimy poddać się rządzącej nami konieczności. Ale nie wyznań miłosnych chcę słuchać teraz; o ważniejszych rzeczach mam z tobą do pomówienia.
— Cóż może być ważniejszego ponad nierozerwalny węzeł, któryby nas połączył na zawsze! Fanny chłodną jest dla mnie, dla mnie, który wśród dziennych trudów i nocnych popłochów ani na jedną chwilę nie straciłem z myśli twego lubego obrazu.
— Drogi Dunwoodie! — rzekła Fanny, wzruszona prawie do łez, wyciągając do niego rękę, podczas gdy twarzyczka jej odzyskiwała stopniowo zwykły różany koloryt — znasz moje uczucia; po skończeniu wojny ta ręka jest twoją na zawsze, ale nie mogę przystać na ściślejszy związek pomiędzy nami, dopóki walczysz przeciwko memu jedynemu bratu. W tej chwili nawet brat ten czeka twego postanowienia, abyś powrócił mu wolność lub poprowadził na niechybną śmierć.
— Twój brat! — wykrzyknął Dunwoodie, blednąc — twój brat! wytłumacz się; jakież straszliwe znaczenie kryją twoje słowa?
— Czyż kapitan Lawton nie powiedział ci, że zaaresztował dziś Henryka? — rzekła Fanny ledwo dosłyszalnym głosem, utkwiwszy w ukochanym wzrok pełen najgłębszego bólu.
— Powiedział mi tylko o zaaresztowaniu przebranego kapitana 60-go pułku, nie mówiąc gdzie i kogo — odpowiedział major takimże samym tonem i zasłoniwszy twarz rękoma, starał się ukryć miotające nim uczucia przed wzrokiem ukochanej.
— Dunwoodie! Dunwoodie! — wykrzyknęła Fanny, czując że dotychczasowa ufność opuszcza ją, ustępując miejsca najstraszliwszej obawie. — Co znaczy twoje wzruszenie?
A gdy major podniósł zwolna twarz, na której wypiętnowała się głęboka boleść, ciągnęła dalej:
— Przecież nie wydasz twego przyjaciela — mego brata — twego brata — na haniebną śmierć!
— O! Frances! — wykrzyknął młodzieniec z rozpaczą — cóż ja mam uczynić?!
— Uczynić! — powtórzyła, patrząc na niego błędnemi oczyma. — Czyżby major Dunwoodie wydał w ręce wrogów swego przyjaciela — brata swej przyszłej żony!
— Och! nie mów do mnie tak srogo, Fanny najdroższa! gotów jestem każdej chwili umrzeć za ciebie — za Henryka, ale nie mogę zapomnieć o mojej powinności, nie mogę splamić swego honoru. Ty pierwsza pogardziłabyś mną!
— Peytonie Dunwoodie! — rzekła Frances uroczyście, z twarzą śmiertelnie bladą — wszak mówiłeś mi — przysięgałeś, że mnie kochasz...
— I kocham — przerwał młodzieniec z zapałem, lecz ona, ruchem ręki nakazawszy mu milczenie, ciągnęła dalej drżącym głosem:
— Czy sądzisz, że mogłabym rzucić się w objęcia człowieka, którego ręce splamiłaby krew mego brata?
— Frances, rozdzierasz mi serce! — wykrzyknął major.
Pomilczał chwilę, sam ze sobą walcząc, poczem zmuszając się do uśmiechu, rzekł:
— Zresztą, kto wie, czy nie dręczymy się próżnemi obawami. Może po zbadaniu sprawy Henryk okaże się poprostu jeńcem wojennym, a wtedy mogę wypuścić go na słowo.
Niema nic bardziej łudzącego niż nadzieja, a karmienie się jej obietnicami jest szczęśliwym przywilejem młodości. Gdy sami zasługujemy na zaufanie, wówczas najmniej podejrzywamy drugich i wierzymy chętnie, że jest tak, jak nam się zdaje, że być powinno.
To też nieokreślone przypuszczenia majora udzieliły się błyskawicznie zrozpaczonej siostrze i z powracającym na lica rumieńcem wykrzyknęła:
— O! co do tego nie może być żadnych wątpliwości! Wiedziałam... wiedziałam, Dunwoodie, że nie opuścisz nas w potrzebie.
I wyczerpana doznanemi wzruszeniami biedna dzieweczka wybuchnęła płaczem.
Pocieszanie ukochanych jest jednym z najsłodszych przywilejów miłości; więc też major Dunwoodie, choć sam niezbyt wielką czerpiąc otuchę ze swego przypuszczenia, nie mógł odbierać jej temu uroczemu dziewczęciu, które łkało, tuląc się do jego piersi, odzyskawszy wiarę w ocalenie brata i opiekę ukochanego człowieka.
Uspokoiwszy się trochę Fanny pośpieszyła do jadalni, by udzielić rodzinie tej pożądanej nowiny, którą już uważała za pewnik.
Dunwoodie szedł za nią niechętnie, z sercem ściśniętem niedobremi przeczuciami i zbierając siły, by mężnie stawić czoło czekającej go próbie.
Powitanie obu młodzieńców było bardzo serdeczne i szczere, a ze strony Henryka Whartona tak spokojne, jak gdyby nic nie zaszło, coby mu ten spokój zamącić mogło.
Natomiast cała ohyda tego mimowolnego współudziału w uwięzieniu przyjaciela, grożące mu niebezpieczeństwo i poprzednia rozmowa z Fanny, wszystko to wstrząsnęło majorem Dunwoodie do głębi i pomimo wszelkich wysiłków, jakie czynił, przebijało się w jego obejściu. Reszta rodziny powitała go również serdecznie i szczerze, zarówno przez pamięć dawnych stosunków i uprzednich zobowiązań, jak w przewidywaniu nowych powodów do wdzięczności, co łatwo im przyszło wyczytać w wymownych oczach towarzyszącej mu dzieweczki.
Po skończonych powitaniach major kazał wyjść z pokoju dragonowi, którego przezorny Lawton postawił przy drzwiach na straży, i zwracając się do więźnia, zapytał łagodnie.
— Opowiedz mi, Henryku, powody tego przebrania, w jakiem znalazł cię kapitan Lawton, i pamiętaj — pamiętaj — kapitanie Wharton, że odpowiedzi twoje są całkowicie dobrowolne.
— Użyłem przebrania, majorze Dunwoodie — odpowiedział oficer z powagą — by móc odwiedzić rodzinę bez narażenia się na niebezpieczeństwo zostania więźniem wojennym.
— Ale przebrałeś się dopiero wtedy, gdyś zobaczył zbliżający się oddział Lawtona?
— O! tak — przerwała Fanny z żywością, zapominając o wszystkiem co zdarzyło się przedtem w swej wielkiej trwodze o brata — Sara i ja przebrałyśmy go same, za ukazaniem się dragonów i nasza niezręczność zdradziła go.
Twarz Dunwoodie’go rozpromieniła się, gdy spoglądając tkliwie na mówiącą, słuchał jej wyjaśnień.
— Zapewne we własne suknie? — zapytał — w coś co było narazie pod ręką.
— Nie — rzekł Wharton z godnością — miałem na sobie to przebranie, wyszedłszy z miasta; dostarczono mi go w tym celu, i dziś jeszcze miałem go znów użyć zpowrotem.
Przerażona Fanny, stojąca dotąd pomiędzy bratem a narzeczonym, cofnęła się, zrozumiawszy całą prawdę, i bezsilnie opadła na krzesło, patrząc błędnym wzrokiem na obu młodzieńców.
— A pikiety nasze... a oddziały w Równiach — rzekł Dunwoodie, blednąc.
— Przeszedłem koło nich w przebraniu. Pokazałem im ten pasport który kupiłem, a ponieważ nosi on podpis Washingtona, więc przypuszczam, że musi być podrobiony.
Dunwoodie chwycił żywo papier, jaki mu Wharton podawał, i czas jakiś spoglądał na podpis w milczeniu, wreszcie żołnierz wziął w nim górę nad człowiekiem, zwrócił się do więźnia i badawczo patrząc na niego, zapytał:
— Kapitanie Wharton, skąd dostałeś ten papier?
— Jest to pytanie, którego, jak mniemam, major Dunwoodie nie ma prawa mi zadawać.
— Przepraszam, w istocie uczucia moje uniosły mnie za daleko.
Pan Wharton, przysłuchujący się dotąd z natężeniem rozmowie obu młodzieńców, zdobył się na odwagę i rzekł:
— Oczywiście, majorze Dunwoodie, papier ten nie może być prawdziwym; takie podrobienia praktykują się codziennie podczas wojny.
— Podpis nie jest podrobiony — rzekł dragon cichym głosem, wciąż pilno wpatrując się w trzymany w ręku dokument. — Czyżby zdrada kryła się bezpiecznie pośród nas? Ktoś nadużył zaufania Washingtona, gdyż zmyślone nazwisko wypisane jest odmiennym charakterem niż cały pasport. Kapitanie Wharton, mój obowiązek nie pozwala zwolnić cię na słowo, musisz towarzyszyć mi w góry.
— Byłem na to przygotowany, majorze Dunwoodie!
Dunwoodie zwrócił się zwolna ku siostrom i wzrok jego spoczął ponownie na postaci Fanny. Dzieweczka podniosła się z krzesła i stała przed nimi ze złożonemi błagalnie rękoma. Nieszczęsny młodzieniec, nie mogąc panować dłużej nad wstrząsającemi nim uczuciami, wyszedł śpiesznie z pokoju, lecz ona podążyła za nim i oczyma wskazała mu drzwi pokoju, w którym poprzednio rozmawiali. Nie pozostało mu nic innego jak wejść.
— Majorze Dunwoodie — rzekła Fanny zaledwie dosłyszalnym głosem, dając mu znak aby usiadł.
Przez chwilę nie mogła dodać nic więcej, lecz opanowawszy się ciągnęła dalej:
— Znane ci są moje uczucia dla ciebie; nawet w tej chwili, gdy tak dotkliwie ranisz serce moje, nie chcę ich kryć przed tobą. Wierzaj mi, Henryk zgrzeszył jedynie nierozwagą. Naszemu krajowi nie stanie się stąd żadna szkoda.
Umilkła znowu i siedziała tak chwilę jakąś, blednąc i rumieniąc się naprzemiany, wreszcie fale karminu zalały jej twarzyczkę, i rozchylonemi ustami kilkakrotnie zaczerpnęła oddechu i rzekła śpiesznie i cicho:
— Przyrzekłam, Dunwoodie, zostać twoją żoną po skończeniu wojny; wróć memu bratu wolność na słowo, a dziś jeszcze pójdę z tobą do ołtarza i towarzyszyć ci będę do obozu, a zostawszy żoną żołnierza, nauczę się znosić trudy żołnierskiego życia, Dunwoodie chwycił drobną rączkę, którą w zapale wyciągała ku niemu, przycisnął ją sobie do piersi, poczem wstawszy, zaczął chodzić po pokoju z oznakami najwyższego wzburzenia.
— Frances! zaklinam cię, przestań, bo serce mi pęknie!
— Więc odrzucasz moją rękę? — rzekła wstając z godnością, choć jej blade lica i drżące usta świadczyły wymownie o miotających nią sprzecznych uczuciach.
— Czy ja ją odrzucam? — Alboż nie błagałem o nią gorąco — ze łzami! Alboż nie była ona celem wszystkich moich ziemskich pragnień! Ale przyjąć ją pod takiemi warunkami byłoby hańbą dla nas obojga. Nie traćmy nadziei, Fanny moja, Henryk musi być uniewinniony; może go nawet wcale sądzić nie będą. Bądź pewną, że nie omieszkam wstawić się za nim jak najżarliwiej, a wierzaj mi, droga, że szczycę się względami Washingtona.
— Ależ ten papier właśnie, to nadużycie zaufania Washingtona, o jakiem wspomniałeś, usposobi go wrogo względem mego brata. Czyż major André poniósłby śmierć, gdyby groźby lub błagania zdolne były zmiękczyć żelazne poczucie sprawiedliwości tego człowieka?
I Frances powiedziawszy to wybiegła zrozpaczona z pokoju.
Dunwoodie stał chwilę jak oszołomiony, poczem wyszedł, chcąc iść za nią usprawiedliwić się, ukoić jej obawy. W sieni, dzielącej oba pokoje, przystąpił do niego jakiś chłopak w łachmanach, który popatrzywszy na jego mundur, wcisnął mu db ręki kartkę i wybiegł natychmiast frontowemi drzwiami. Stało się to tak szybko, a major tak był przejęty rozmową z Fanny, że zaledwie zdążył zauważyć, że posłańcem był wiejski, licho odziany chłopczyna i że trzymał w ręku jakąś zabawkę, jedną z tych, jakie się sprzedaje na miejskich straganach, której przyglądał się z lubością, zapewne jako świeżo otrzymanej zapłacie za odniesiecie kartki. Major spojrzał na trzymany w ręku świstek. Na kawałku brudnego, pomiętego papieru, skreślone były, a raczej nabazgrane ledwo czytelne następujące słowa:
„Regularni w pobliżu, jazda i piechota“[1].
Dunwoodie drgnął i zapominając o wszystkiem innem poza służbą, szybko wybiegł z domu. Idąc śpiesznie ku żołnierzom, zauważył na dalekiem wzgórzu, pędzącą co koń wyskoczy widetę. Dało się słyszeć kilka wystrzałów, i w chwilę potem trąbki zagrały na dziarską nutę: „Do broni!“ Zanim dobiegł biwakującego szwadronu, wszyscy byli już na nogach. Lawton siedział już na koniu, i patrząc na przeciwległy koniec doliny z niecierpliwem oczekiwaniem, wołał na muzykantów, usiłując ich przekrzyczeć:
— Głośniej, chłopcy! niech ci Anglicy wiedzą, że jazda Wirginji jest pomiędzy nimi a celem ich wyprawy.
Tymczasem nadbiegły pędem widety i patrole; każdy z jakimś pośpiesznym raportem do komendanta; ten zaś wydał odpowiednie rozkazy szybko i z zimną krwią, co jest najlepszą rękojmią posłuszeństwa podwładnych. Raz tylko, skręcając konia, by wyjechać z dziedzińca, Dunwoodie pozwolił sobie rzucić okiem na dom, i serce zabiło mu gwałtownie, gdy ujrzał postać kobiecą z załamanemi rękoma, stojącą w oknie pokoju, w którym rozmawiał z Fanny. Odległość nie pozwalała mu rozróżnić jej rysów, ale major nie wątpił ani na chwilę, że to była ona. Pobladł, i oczy zasnuły mu się mgłą, ale trwało to chwilę.
Gdy jechał ku domniemanemu polu walki, smagłe jego lica powlókł rumieniec zapału, a jego dragoni, wpatrzeni w twarz swego dowódcy jako w najlepszą wskazówkę ich własnego losu, dostrzegli w jego ciemnych oczach ten sam blask męstwa i ożywienia, jaki zwykli byli tak często widywać w nich przed bitwą. Z dodatkiem pikiet i podjazdów, które połączyły się teraz, oddział cały wynosił około dwustu koni. Była tam również garść ludzi, pełniących zazwyczaj obowiązki przewodników, ale którzy w nagłych razach brali udział w walkach, ci byli spieszeni i z polecenia Dunwoodie’go rozbierali płoty mogące stawać na przeszkodzie zamierzonej akcji kawalerji. Ogólne zaniedbanie gospodarstwa, jakie spowodowała wojna, ułatwiało tę czynność. Owe długie szeregi grubych i trwałych parkanów, przerzynające obecnie kraj we wszystkich kierunkach, nie istniały przed czterdziestu laty. Cienkie i krzywe kamienne ogrodzenia bywały budowane naprędce i wymagały ciągłego starania gospodarza gwoli zabezpieczenia ich od burz i mrozów. Posiadłość pana Whartona wyróżniała się pod tym względem, ale inne parkany w dolinie poniżej były kupą gruzów, ponad któremi konie Wirgińczyków przelatywały jak wicher. Tu i owdzie widać było krótką linję ocalałego muru, ale ponieważ wyjątki te znajdowały się poza polem, na którem Dunwoodie zamierzał stawić czoło nieprzyjacielowi, pozostawało więc rozrzucić kilka lżejszych płotów, co gdy pośpiesznie lecz skutecznie dokonano, przewodnicy cofnęli się na wyznaczone im podczas zbliżającej się bitwy stanowiska.
Wiadomości, jakie Dunwoodie otrzymał od swoich wywiadowców, dozwoliły mu poczynić stosowne przygotowania. Dno doliny, spadając z lekkiem nachyleniem z obu stron wzgórzy, tworzyło pośrodku równinę porośniętą trawą i wijącą się wskroś okolicy po obu brzegach niewielkiego strumyka, który ją często zalewał i użyźniał. Potok ten naogół łatwym był do przebycia w bród w całym swym biegu, a jedyna zapora, jaką mógł stawić ruchom kawalerji, znajdowała się w miejscu, gdzie zmieniał łożysko, skręcając z zachodu na wschód doliny, i gdzie brzegi jego były bardziej spadziste i mniej dostępne. Tutaj też przerzucony był drewniany most z głównego gościńca, a drugi podobny znajdował się o pół mili dalej ponad Akacją.
Wschodnie wzgórza doliny były strome i miejscami wrzynały się w nią skalnemi zrębami, zwężając znacznie jej szerokość. Jeden z takich zrębów osłaniał w pewnej odległości tyły szwadronu, i Dunwoodie polecił kapitanowi Lawtonowi stanąć tam w odwodzie z częścią wojska. Oficer spełnił rozkaz dość niechętnie, pocieszał się jednak myślą o wrażeniu, jakie jego nagłe ukazanie się sprawi na nieprzyjacielu. Dunwoodie znał swoich ludzi i wyznaczył to stanowisko kapitanowi dlatego, iż obawiał się jego zbytniej krewkości w początkowej akcji, a wiedział, że na pomoc jego w stosownej chwili zawsze może liczyć. Kapitan bowiem na widok nieprzyjaciela stawał się nieobliczalnym, w każdej innej chwili odznaczał się wyjątkową roztropnością i zimną krwią.
Z lewej strony pola, na którem Dunwoodie zamierzał spotkać przeciwnika, rósł gęsty las i ciągnął się na przestrzeni mili. Do tego lasku weszli przewodnicy i rozstawili się wzdłuż jego skraju w taki sposób, aby zrzadka lecz skutecznie razić ogniem nadciągające nieprzyjacielskie kolumny.
Nie można przypuścić, aby wszystkie te przygotowania uszły niepostrzeżenie dla oczu mieszkańców Akacji; przeciwnie, wszystkie uczucia, jakie mogą miotać ludzką piersią, na podobny widok drgały w nich, podniecone do najwyższego stopnia. Jeden pan Wharton nie spodziewał się niczego po tem czy innem zakończeniu walki. Jeżeli Anglicy zwyciężą, syn jego odzyska wolność, ale jakimże wówczas będzie jego los własny? Dotychczas wśród całego tego zamętu pozostawał on neutralnym. Okoliczność, że syn jego służył w królewskiem, czyli jak je inaczej nazywano, regularnem wojsku, omal nie stała się przyczyną skonfiskowania jego dóbr, uratowały go od tego jedynie wpływy krewnych i jego własna czujna roztropność. W duszy był on zagorzałym rojalistą i gdy na wiosnę po powrocie z amerykańskiego obozu Fanny uwiadomiła go o oświadczynach majora Dunwoodie, zgodził się na ten związek z buntownikiem, zarówno przez wzgląd na wzrastającą konieczność republikańskiego poparcia, jak z uwagi na szczęście córki. Gdyby syn jego ocalał teraz, opinja ogółu pomawiałaby go o udział w spisku przeciw wolności Stanów, a gdyby pozostał więźniem i gdyby go stawiono przed sądem, skutki mogłyby być o wiele jeszcze straszniejsze.
Pan Wharton cenił swe mienie, ale bardzo kochał dzieci; siedział teraz, śledząc oczyma rozgrywającą się nazewnątrz scenę, z jakimś tępym wyrazem twarzy zdradzającym bezbarwność jego charakteru.
Zgoła odmienne były uczucia jego syna. Pozostawiono kapitana Whartona pod strażą dwóch dragonów, z których jeden przechadzał się odmierzonym krokiem po tarasie, a drugi stał przy drzwiach pokoju, w którym znajdował się więzień. Młodzieniec spoglądał na przygotowania Dunwoodie’go z zachwytem, połączonym z trwożnem przywidywaniem ich skutków dla swojej rodziny. Zwłaszcza nie podobała mu się zasadzka oddziału pod wodzą Lawtona, którego było widać doskonale z okien domu, jak nie mogąc z niecierpliwości usiedzieć na koniu, chodził tam i napowrót przed swymi ludźmi. Henryk Wharton rozejrzał się szybko i pytająco dokoła, przemyśliwając, czy nie udałoby mu się uciec w jaki sposób, ale oczy wartownika szły za nim wszędzie z czujnością Argusa. Młody oficer z całym zapałem młodości pragnął wziąć udział w gotującej się rozprawie, a tymczasem musiał pozostać bezczynnym i rozgoryczonym widzem. Panna Peyton i Sara spoglądały na przygotowania, miotane różnemi uczuciami, w których główną rolę grała troska o los kapitana Whartona, lecz gdy chwila rozlewu krwi nadeszła, z właściwą ich płci trwożliwością schroniły się w głąb domu. Fanny, przeciwnie, wróciła do pokoju, w którym rozmawiała z Dunwoodie’m, i stojąc przy oknie z zapartym oddechem, rozgorączkowanemi oczyma śledziła będące w toku przygotowania. Właściwie patrzyła tylko w jeden punkt, tam gdzie znajdował się jej ukochany, a zachwyt i trwoga miotały nią naprzemiany. W pewnej chwili wszystka krew zbiegła jej do serca, gdy ujrzała młodego wojaka przejeżdżającego wśród szeregów i dodającego zapału i męstwa żołnierzom; lecz wnet biedaczka ścierpła na myśl, że ta właśnie dzielność i odwaga, którą w nim tak bardzo ceniła, może otworzyć grób pomiędzy nią a tym umiłowanym człowiekiem. I zamknęła oczy, nie mogąc patrzeć dłużej.
Na lewo od domu, w niewielkiej odległości od tyłów oddziału krzątała się mała garstka ludzi, zajętych jakiemiś zgoła odmiennemi przygotowaniami. Było ich trzech, dwóch mężczyzn i mały mulacik. Jeden z tych mężczyzn był tak chudy, że wskutek tego wydawał się jeszcze wyższym, niż był w istocie. Był bez broni, spieszony, w okularach i uwagę swą dzielił pomiędzy cygarem, książką i rozgrywającemi się na polu wypadkami. Temu człowiekowi Fanny postanowiła posłać kartkę przeznaczoną dla Dunwoodie’go, Nie zwlekając napisała ołówkiem: „Przyjdź do mnie, Peytonie, choćby na chwilkę“ i wyprawiła z nią Cezara, który wymknął się ostrożnie tylnem wyjściem przez kuchnię umieszczoną w suterenach, bacząc, by go chodzący po tarasie dragon nie dostrzegł, ten bowiem zapowiedział wręcz, by nikt nie ważył się wychodzić z domu. Murzyn doręczył kartkę chudemu mężczyźnie, którym był chirurg wojskowy, i zęby Cezara szczękały ze strachu, gdy prosił o przesłanie jej majorowi i patrzył na porozkładane na ziemi narzędzia, mające służyć do przewidywanych operacyj. Doktor natomiast spoglądał na nie z wielkiem zadowoleniem, a wskazawszy chłopcu, by doręczył kartkę dowódcy, krzątał się w dalszym ciągu około swych zajęć. Cezar powracał zwolna ku domowi, gdy tamten drugi, wyglądający na pomocnika chirurga, zapytał chłodno murzyna, „czy chce, aby mu nogę ucięto?” To pytanie przypomniało Cezarowi istnienie tych użytecznych członków, i wprawił je w ruch tak szybko, że dopadł tarasu w tej samej chwili, kiedy major Dunwoodie podjeżdżał kłusem przed dom. Szyldwach wyprostował się i sprezentował broń przechodzącemu dowódcy, lecz gdy tylko drzwi zamknęły się za nim, zwrócił się do Cezara i rzekł ostro:
— Słuchaj ty, murzyńska mordo, wyjdź mi tylko jeszcze raz z domu bez mojej wiedzy, a zgolę ci to czarne ucho tą tu brzytwą.
Biedny Cezar, zagrożony utratą drugiego członka, zemknął co tchu do kuchni, mrucząc coś pod nosem o „skinnerze i przeklętym buntowniku”.
— Majorze Dunwoodie — rzekła Frances do wchodzącego oficera — byłam może niesprawiedliwą, jeżeli wyrządziłam panu przykrość...
Tu wzruszenie wzięło nad nią górę i wybuchnęła płaczem.
— Fanny! — zawołał młody oficer z zapałem — nie jesteś nigdy niesprawiedliwą, nigdy przykrą, chyba wtedy, kiedy wątpisz o mojej miłości.
— Ach! Dunwoodie! — rzekła łkając — za chwilę narażać będziesz życie w bitwie; pamiętaj, że jest serce, którego szczęście polega na twem bezpieczeństwie; wiem, że jesteś odważny, bądź rozważnym...
— Dla ciebie? — zapytał uszczęśliwiony młodzieniec.
— Dla mnie — odpowiedziała ledwo dosłyszalnym głosem, osuwając się w jego objęcia.
Dunwoodie przytulił ją do serca i chciał coś powiedzieć, gdy odgłos trąbki dał się słyszeć na południowym końcu doliny. Wycisnąwszy pocałunek na niebroniących się ustach dziewczyny, wojak wydarł się z jej objęć i pośpieszył na pole walki.
Fanny rzuciła się na sofę, kryjąc głowę w jej poduszkach, i z twarzą wtuloną w fałdy szala, by stłumić dochodzące z zewnątrz odgłosy, pozostała tak, aż tętent koni i wystrzały umilkły.










  1. W kilka lat potem umarł w Bedford, West-Chester ziemianin nazwiskiem Elizeusz H. Człowiek ten był jednym z najzaufańszych szpiegów Washingtona. Na mocy zawartego pomiędzy nimi układu H— nie porozumiewał się nigdy z osobami trzeciemi, ze względu na ogromne niebezpieczeństwo jego położenia. Pozwolono mu również wejść w służbę sir Henryka Clintona, a Washington pokładał takie zaufanie w jego miłości kraju i dyskrecji, że często powiadamiał go o mniej ważnych wojennych krokach, by donosząc o nich angielskiemu generałowi, zyskiwał sobie tem większe jego zaufanie. W taki sposób H. służył czas długi, gdy przypadkiem znalazł się w mieście (zajętem wówczas przez Anglików) w chwili, gdy szykowała się tam wycieczka przeciw małemu oddziałowi konsystującemu w Bedford, rodzinnej wiosce H—, gdzie Amerykanie mieli skład zapasów żywności. H. z łatwością dowiedział się o sile i przeznaczeniu owej wycieczki, ale nie miał pojęcia, w jaki sposób donieść o tem oficerowi dowodzącemu oddziałem, nie zdradzając swego istotnego charakteru osobie trzeciej. Nie było już czasu porozumieć się z Washingtonem; postanowił więc ostatecznie posłać kartkę amerykańskiemu dowódcy z doniesieniem o grożącem niebezpieczeństwie i z oznaczeniem czasu, w jakim można się było spodziewać napadu. Kartkę tę opatrzył nawet inicjałami E. H; zmieniwszy charakter pisma, a to w tem mniemaniu, że ponieważ podejrzywano go w okolicy, o czem wiedział, podpis ten mógł nadać większego znaczenia przestrodze. Ponieważ rodzina jego mieszkała w Bedford, kartka z łatwością i w porę doszła na miejsce, zaś H. sam pozostał w New-Yorku.
    Amerykański komendant uczynił to, co w podobnym wypadku byłby uczynił każdy rozsądny oficer. Posłał Washingtonowi kartkę z prośbą o rozkazy; sam zaś przedsięwziął wszelkie środki obrony, jakie były w jego mocy. Główna kwatera amerykańskiej armji znajdowała się podówczas w górach.
    Na szczęście posłaniec spotkał Washingtona w drodze i doręczył mu kartkę; on zaś przeczytał ją, siedząc na koniu i dopisał ołówkiem: „Wierzyć wszystkim doniesieniom E. H. Jerzy Washington“. Poczem kazał kurjerowi pędzić zpowrotem co koń wyskoczy.
    Kurjer przybył do Bedford już po ataku Anglików. Komendant przeczytał kartkę i włożył ją do kieszeni. Amerykanie ponieśli porażkę, a dowódca ich został zabity. Kartkę H— z dopiskiem Washingtona znaleziono na zwłokach.
    Następnego dnia sir Henryk Clinton zawezwał do siebie H—. Zadawszy mu kilka ogólnikowych pytań, pokazał mu nagle kartkę, pytając czy zna to pismo, i kto to jest taki ów E. H. „To Eljasz Hadden szpieg powieszony wczoraj w Powieś Hook“. Ta bezzwłoczna odpowiedź w połączeniu z tą okolicznością, że istotnie poprzedniego dnia powieszono szpiega noszącego te same inicjały, a nadewszystko zimna krew H— ocaliły go.
    Sir Henryk pozwolił mu odejść spokojnie, i od tej pory nigdy go już więcej nie oglądał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.