Przejdź do zawartości

Szpieg (Cooper, 1829-30)/Tom IV/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Romans amerykański
Tom IV
Rozdział V
Wydawca A. Brzezina i Kompania
Data wyd. 1830
Druk A. Gałęzowski i Komp
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. H. S.
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Pilnuy, niech do nikogo słowa nie powie
Niechay na szubienicy o losie swym się dowie.

Rokkeby, Sir Walter-Skott.

Kramarz przewodniczył wciąż Henrykowi, idąc z nim prędkim, zwyczaynym sobie krokiem, i z tą swobodną miną, którą dźwigaiąc spokoynie swą skrzynkę, równie w szczęściu, iak w smutnéy nieraz losu kolei, zachować iednakowo umiał. Zahartowany trudami, przyzwyczajony do długich podróży, znaiąc doskonale góry, w pośród których wychował się i część wieku swoiego przepędził, po naydzikszych skałach, wpośród naybardziéy niedostępnych lasów, wszędzie sobie iaką ścieszkę wybrał, i ieżeli mu wypadło przechodzić przez drogę, pilnie wprzód wysłuchał, czyli gdzie niema ukrytego nieprzyiaciela, albo z położenia mieysca wymiarkował, gdzieby mógł bydź niebezpieczeństwem zagrożony. Znał przytém dokładnie wszystkie okolice, wiedział, którędy miał przeyść przez rzekę, błota lub wąwozy, do których jeszcze żaden człowiek nie przystąpił. Każdy szyldwach, wszystkie forpoczty Amerykańskiego woyska dobrze mu były wiadome: i tak zręcznie unikać ich umiał, iż po dwa razy Henryk widząc się bliskim spotkania się z niemi, nieśmiał posunąć się daléy, lecz dla Bircha nie było żadnéy nigdy trudności, któréyby on pokonać nie zdołał.
Uszedłszy albo raczéy przeleciawszy blisko trzy godziny, Harwey w iednym momencie zmienił kierunek swéy drogi, udaiąc się z południa ku zachodowi. Czynił ten krok, iak mówił do swego towarzysza dla uniknienia patrolów, które przerzynając góry od wschodu, na iednym punkcie stały. Po niedługim czasie, skoro wędrownicy nasi doszli do wierzchołka skały nadzwyczaynéy wysokości, Harwey zatrzymał się, usiadł przy źródle z którego szumiącym na dół potokiem bystry, strumień wytryskał, zdiął z siebie mały tłómoczek, zaymuiący mieysce iego kramiku, i dobywszy z niego niektórych zapasów żywności zaprosił Henryka, aby z nim podzielić się chciał. Rodzay ten odpoczynku nie spodobał się Officerowi Angielskiemu, i zapytał Bircha: czyby rozsądniéy nie było, aby nie tracąc czasu, uniknąć przecięcia sobie dalszéy kommunikacyi.
— Słuchay mnie, i idź za moim przykładem Kapitanie Warthon, odpowiedział Harwey, kończąc swóy skromny posiłek: do trudów sił potrzeba; ieżeli iuż kawalerya ruszyła, niepodobna żebyśmy ią uprzedzić mieli; ieżeli nie; zapewne muszą bydź czém ważnieyszém zaięci, i o nas nie myślą.
— Wszakżeś sam powiedział, że od dwóch godzin pewność nasza zawisła; ieżeli przeto tutay zatrzymywać się będziemy, straciemy korzyści, iakieśmy dotąd odnieśli.
— Dwie te godziny iuż upłynęły Kapitanie Warthon, i Major Dunwoodi nie myśli pewnie ścigać dwóch ludzi, wiedząc że stu czeka na niego przy Kroton.
— Cicho! Birchu słuchay! zdaie mi się że kawalerya zjeżdza teraz z góry. Nieba! to głos Dunwoodiego, słyszę go iak się śmieie do towarzyszów swoich. Los dawnego przyiaciela, widać że go mało obchodzić musi. Niepodobna: chyba Franciszka nie oddała mu moiego listu.
Usłyszawszy tentent koni, Harwey zerwał się natychmiast, postąpił nad sam brzeg góry, i z ostrożnością sobie właściwą, kryiąc się za skałą, dopóty nie spuścił z oka dragonów, dopóki ci nie zaiechali za inną górę: wówczas usiadł, i spokoynie resztę swego pożywienia dokończał.
— Pojechali ku Kroton, rzekł, tam ich potrzeba wzywa. Drogę masz ieszcze daleką Kapitanie Warthon, a do tego niesłychanie utrudzaiącą. Lepiéy posil się ze mną, wszakżeś taki apetyt miał na skale Fischkill, czyżeś go stracił przez drogę?
— Sądziłem się wówczas bezpiecznym, lecz teraz co mi siostra powiedziała, trwogą nabawiać mnie zaczyna.
— Bo równie zastanowić się niechcesz teraz iak i wówczas kiedym ci radził, abyś bezzwłocznie, opuścił był ze mną Szarańcze. Major Dunwoodi nie iest z rzędu ludzi, którzy mogą śmiać się i żartować, chociaż przyiaciela, brata nieraz prześladowanego widzą. Śmiało przeto zjedz ze mną, czém mnie opatrzność obdarzyła, i bądź pewien iż nie spotkamy się z kawaleryą, ieżeli nasze nogi ieszcze cztery godzin wystarczą, i ieżeli słońce tak długo za górami zostanie, iak zwyczaynie.
Kramarz mówił tym pewnym i przekonywaiącym tonem, iaki ufność wzbudza.
Postanowiwszy przeto Henryk póyść za radą wybawiciela swoiego, uczuł obudzaiący się w sobie apetyt, i nie wiele myśląc dał się nakoniec przeprosić, ze skromnym Bircha posiłkiem. W dalszą zresztą udawszy się drogę, dwie godziny po górach drapać się ieszcze musieli, nie maiąc innego przewodnika nad Xiężyc, i innych śladów nad własne: słowem po długiéy i przykréy przeprawie, przybyli nakoniec na pogranicze tak nazwanego neutralnego okręgu. Wówczas Harwey zbliżając się coraz bardziéy ku Amerykańskim strażom podwoił ostrożność swoią, i że wiedział prawie na pamięć, gdzie któren szyldwach był rozstawiony, szczęśliwie unikać ich zawsze umiał.
Xiężyc właśnie zachodził i na horyzoncie bladawa świtać zaczęła iutrzenka, gdy Kapitan Warthon zapytał swego towarzysza, czyliby nie mogli na parę godzin spokoynie odpocząć?
— Spoyrzyi tam, odpowiedział Birch, wskazuiąc mu na wzgórek, w niewielkiéy odległości od nich będący: nie widziszże człowieka przechodzącego się w téy stronie. Patrzay iak na wschód wpatrywać się zdaie, i ieżeli domysły mnie niezwodzą musi to bydź szyldwach woysk królewskich, a przy nim iak widać około trzystu ludzi przeznaczonych w odwodzie.
— Więc wolni iesteśmy! cóż nam iuż teraz zostaie, ieżeli niepołączyć się z niemi.
— Zwolna! Kapitanie Warthon, zwolna! spóyrz tylko na drugą górę wznoszącą się opodal ku wschodowi. Widzisz iak się tam oddział kawaleryi powstańców czernieie. Bądź pewien, iż aby lepiéy się rozwidniło, attakować pewnie na woyska królewskie zaczną, nie zapominay zatem iż wpośrodku trzystu ludzi, dobrze uzbroionych, znalazł się ieden człowiek, co cię zatrzymać potrafił.
— Czyliż iedne koleie losu miałyby bydź w życiu ludzkiém naznaczone? czyżem nie powinien złączyć się z szeregami Pana moiego, i podzielać ich przeznaczenie złe, lub dobre.
— Z nierówną walczyć chcesz bronią? niepamiętasz Kapitanie, żeś iuż postronek miał około szyi? nie! nie! przyrzekłem doprowadzić cię bezpiecznie, i słowa moiego nie zmienię. Jeżeli nie masz względu na siebie, Kapitanie Warthon, wspomniy na co się narażał dla ciebie, słuchay mnie i natychmiast idź ze mną ku Harlaem.
Nadzwyczayny ten człowiek, umiał zająć uwagę niespokoynego Henryka, który ulegaiąc iego woli, doszedł z nim nareszcie nad brzegi Hudsonu. Harwey spuścił się wówczas z góry ku łódce, która iak się zdawała umyślnie przez niego do podobnych przepraw przygotowaną była, i gdy w nią obydwa wsiedli, wkrótce na drugiéy stronie rzeki stanęli. Tu dopiero Birch wyrzekł, iż są zupełnie bezpieczni, ponieważ woyska królewskie Panami byli wybrzeżów, do których Amerykanie dostąpićby nie śmieli, z obawy aby wzaiemna ich kommunikacya nie została przerwaną.
Kramarz przez całą drogę, okazał taką wytrwałość i przytomność umysłu, iaką rzadko kogo natura obdarza bez przywiązania do nich wad innych, i namiętności rodzaiowi ludzkiemu właściwych.
Idąc ieszcze z godzinę, ponad brzegami Hudsonu, spostrzegli zdaleka płynący bryg po rzece.
— Kapitanie Warthon, rzekł Harwey, masz teraz porę dopełnienia swych życzeń, Ameryka całą swoią potęgą, nie iest cię w stanie doścignąć, gdy na pokładzie tego statku znaydować się będziesz. Widać iż iest wysłanym na pomoc oddziałowi któregośmy widzieli: Officerowie królewscy, iak widać lubią aby ich działa zawsze były czynne.
Henryk nie odpowiedział na tę przymówkę, i bydź może, że na nią nie zważał: z radością tylko pomvślał sobie, że za zbliżeniem się statku, da znak i z nim zabrać się potrafi. W tym momencie wystrzały ręcznéy broni iedne ciągłym ogniem, drugie nieregularnym, lecz zawsze utrzymywanym, słyszeć się dały.
— Sprawdziła się przepowiednia twoia rzekł Henryk: woyska nasze spotykaią się z powstańcami. Chętnie oddałbym sześciomiesięczną mą gażę, abym do téy wyprawy należał.
— Hem! lepiéy iednak patrzéć z daleka, iak z bliska.
— Słyszysz, ogień powiększać się zdaie?
— Rekruci to z Monnektikut, co tak nieregularnie strzelaią: ogień zaś ciągły utrzymują woyska królewskie, które iak ci wiadomo, walczą zawsze dopóki tylko mogą.
— Nie lubię tego, co nazywasz strzałami nieregularnemi Harweyu! wszakże ciągły ogień, idzie zapewne nie dla igraszki.
— Prawda Kapitanie Warthon, Rekruci ci warci są naylepszych woysk królewskich, wiele czynią, mało biorą; nie bawią się dla zabawki w powietrzu, ani na oślep nie strzelaią: każdy z nich swego przeciwnika trafia. Ah! ah! royaliści będą mieli co z niemi do czynienia.
— Tak mówisz Birchu, iakbyś sobie nie życzył naszego zwycięztwa, rzekł nieukontentowany Henryk.
— Zwycięztwa życzę dobréy sprawie Kapitanie Warthon. Sądzę, iż mnie znasz dobrze, abyś miał powątpiewać, któréy stronie sprzyiam.
— Oh! aż nadto przekonany iestem, iż nigdy złéy drogi nie obrałeś sobie. Ale ogień zmnieyszać się zaczyna.
— Znać, że musieli póyść na bagnety. Są to ostatnie środki królewskiego woyska i oczewiście zwyciężą..... Powstańców, których połowa, do tego rodzaiu broni, niewprawna.
Wystrzały tymczasem nieustannie słyszeć się dawały, i gdy obydwa z niespokoynością ich słuchali, człowiek iakiś fuzyą na plecach uzbroiony, wyszedłszy z małego cedrowego lasku, ku nim się zbliżył. Piérwszy Henryk go spostrzegł, i że mu się podeyrzanym zdawał, wskazał go towarzyszowi swoiemu. Birch zadrżał cały, rzuciwszy okiem na niego, i nareszcie dwa kroki iuż postąpił, chcąc uciekać; lecz zmiarkował się w tym momencie, stanął śmiele, i wraz z Kapitanem Warthon, przybycia nieznaiomego czekał.
— Przyiacielu! rzekł tenże przystępuiąc, i lufą swéy strzelby ziemi dotykaiąc.
— Lepiéy zrobisz, gdy się oddalić zechcesz, rzekł Birch, spoglądaiąc na niego z boku, nie zbywa tu na ludziach, co cię usłyszéć mogą, a téż nie ma dragonów Wirgińskich, ani Majora Dunwoodi, żebyś mnie w ich ręce oddać zdołał.
— Do wszystkich czartów z Majorem Dunwoodi, i z iego dragonami! zawołał znaiomy ze swych czynów Skinner. Niech żyie Król Jerzy! ieżeli zechcesz Birchu! proszę cię poleć mnie wodzowi Pastuchów: nadgrodzę ci dobrze, i przyjacielem twym na zawsze będę.
— Wolna ci droga, odpowiedział Harwey ozięble; powinieneś wiedzieć gdzie się teraz znayduie, bo o kimże byś ty nie wiedział?
— Dobrze mówisz, rzekł Skinner, nie chciałbym iednak sam przychodzić do miasta, znaiąc iż pomiędzy Pastuchami są nie którzy Officerowie, co mi nie naylepiéy sprzyiaią: słowo zaś twoie Birchu, wielce użyteczném mi bydź może, pozwól zatem towarzyszyć sobie.
Harwey zezwolił pod warunkiem, iż broń złoży którą maiąc sobie oddaną, opatrzył wprzód czy była nabita i czy na panewce podsypana, a obok tego zapewnienia się, ieszcze z oka nie spuścił naymnieyszego poruszenia wodza oprawców. Idąc wciąż po nad brzegiem rzeki, gdy się iuż z brygiem zrównali, różnemi znakami zniewolili Kommendanta do wysłania barki do lądu. Henryk dał się poznać wysłanemu na niéy Officerowi, i nim odiechał, ścisnął za rękę Bircha, dał mu sakiewkę z pieniędzmi, i pędem błyskawicy wskoczył do czółna. Harwey nie miał wprawdzie myśli przyiąć żadnego daru, lecz Henryk który to dobrze przewidział, iuż był odbił od brzegu: musiał zatem poprzestać na ofiarowanéy sobie nagrodzie, która, unikaiąc chciwych nowego swego towarzysza spostrzeżeń, do kieszeni nieznacznie wsunął.
W dalszéy drodze, obydwa z Skinnerem wzaiemnie nie dowierzaiąc sobie, z niespokoynością zdawali się spoglądać na siebie. Skinner po kilka razy, chciał Harweya wprowadzić w rozmowę, lecz ten albo mu krótko odpowiedział, albo udał, iż nie uważa, i słowa się nie odezwał. Zwróciwszy się nakoniec na drogę prowadzącą ku Harlaem, gdy wyszli na wzgórek, spotkali się z dwudziestu blisko ludźmi na koniach, którzy w podobnych mundurach iak dragony Angielscy po swéy postawie i nieładzie, zdawali się bydź bardziéy częścią nieregularnego woyska, nieznaiącego żadnéy karności, i tylko włóczącego się za zdobyczami. Dowódzca ich miał na sobie mundur Officera, lecz z powierzchowności nie widać w nim było tego uprzeymego obeyścia się i grzeczności, która odznaczała większą część królewskiego woyska: i owszem ordynaryine rysy iego twarzy, brwi gęsto spadaiące mu na oczy, długie wąsy na dół zwieszone, i czoło zmarszczkami pokryte, wszystko to w nim nieledwie cechowało człowieka grubych obyczaiów, i dzikiéy rubaszności. Dość mocno siedział na koniu, lecz ciężki, otyły, wydawał się iak Bachus na beczce, a naygorszy ieźdżiec Wirgiński nie mógłby się utrzymać ze śmiechu, patrząc na niego iak cugle trzymał, i iaką miał na koniu postawę.
— Hola! zawołał, spostrzegłszy dwóch podróżnych: kto iesteście? gdzie idziecie? czyście czasem nie szpiegi Washingtona?
— Biedny iestem Kramarz, odpowiedział Birch z pokorą, idę do Harlaem za kupnem niektórych towarów.
— Nic wieszże, iż zaymuiemy całą linią zacząwszy od Kingsbridge, i na to iedynie, abyśmy ludziom twoiego stanu, nie pozwolili włóczyć się po kraiu?
— Spodziewam się, iż z tym papierem wszędzie przeyść mam prawo, odpowiedział Birch z nieiaką wyniosłością.
Dowódzca przewróciwszy kilkokrotnie podany sobie papier, przeczytał go pilnie, i oddał Kramarzowi, mrugaiąc na niego, iakby na znak przyiacielskiego z nim porozumienia się. Poczém obróciwszy się do dwóch swych ludzi, którzy zatrzymać chcieli Harweya: puszczaycie natychmiast tego poczciwego człowieka, zawołał nakazującym tonem: puszczaycie go natychmiast, nie mamy go prawa zatrzymywać. A ty, kto iesteś? zapytał Skinnera, wcale twego nazwiska na tym papierze nie widzę.
— Panie! odpowiedział Skinner, iestem biedny zabłąkany niegdyś żołnierz w woysku powstańców; powracaiący teraz pod chorągwie Pomazańca Boskiego.
— Zbieg! oprawca, który bez wątpienia do nas chce przystać, rzekł dowódzca mierząc go oczyma. Po ostatniém spotkaniu się, iakie z niemi miałem, z trudnością mogę od nich rozróżnić mych ludzi. Mundur podług mnie nic nie znaczy: suknia łotra nie zmieni, ani go przed karą ukryie; słowem czy to móy czy obcy żołnierz, ia w nim zawsze chcę wprzód widziéć człowieka.
Podkomendny Officer zbliżył się w tym momencie ku niemu, zaczęli mówić z sobą po cichu wpatruiąc się ciągle w Skinnera, który nie bez pewnéy obawy, domyślił się iż był celem téy potaiemnéy narady.
— Byłeś dowódzcą oddziału oprawców? rzekł Kommendant pastuchów.
— Tak iest.
— I nazywasz się Skinner?
— Tak iest.
— Zobaczemy więc co można uczynić dla ciebie.
W tych słowach rozkazał stanąć i zsiąść z koni swemu oddziałowi. Sam zaś dobył fayki z kieszeni, nałożył tytuniem, skrzesał ognia, zapalił, i wpośród kłębów dymu, dał znak Officerowi, z którym wprzód mówił.
Nie daleko naprzeciw nich, stał gmach zruynowany, którego dach całkiem się zapadł, i gdzie wpośród z ziemią prawie zrównanych murów, została ieszcze belka utrzymuiąca się na dwóch murowanych słupach. Sierżant dobył z kieszeni postronka, zarzucił przez belkę, przywiązał go mocno, a na drugim końcu podwóyny węzeł skręcił. Dwóch pastuchów zręcznie w momencie z opadłych krokiew zrobili ławkę, postawili pod belką, zdięli muślinową chustkę z Skinnera, i założywszy mu postronek na szyię, zmusili go do weyścia na ławkę.
Zrazu Skinner wszystkie te przygotowania uważał za środki, iakich sam używał, ieśli od kogo dowiedzieć się czego chciał: lecz w momencie kiedy iuż rzeczy do tego stopnia doszły, dreszcz zimny, po wszystkich go członkach przeszedł.
— Ostróżnie.! zawołał, ostróżnie! ławka nie bardzo mocna, przewrócić się może. Czego chcecie odemnie? powiem wam wszystko co tylko wiem: podam wam nawet sposoby, schwytania całego mego oddziału, chociaż nim brat móy dowodzi.
— Dość dla mnie, kiedy tobie zawdzięczyć mogę, odpowiedział Dowódzca: uchybiłeś nam słowa, i tyle nas razy zdradziłeś, przyszedł czas że zasłużoną karę odebrać musisz.
— To iuż i żarty i cierpliwość przechodzi, rzekł Skinner, usiłuiąc oprzeć się nogami na ziemię, i ulżyć sobie, od coraz bardziéy duszącego węzła: nic wiesz ieszcze iakie usługi przynieść ci mogę.
— Poleć swą dusze Bogu, rzekł Dowódzca poprawiaiąc sobie spokoynie faykę: i zapomniy iuż o tym święcie, z którym za chwilę rozstać się musisz.
Kończąc te słowa, odepchnął mocno przystawioną ławkę, i widokiem ofiary swéy, barbarzyńską swą duszę nasycać się zdawał.
Skinner nadzwyczaynie był silny: i że rąk związanych nie miał, uchwycił się za postronek z całéy siły podpieraiąc się łokciami o belkę, na któréy był zawieszony.
— Proszę cię Kapitanie! rzekł, dość tych żartów: każ odciąć postronek, ręce mi mdleią; iuż dłużéy wytrzymać nie mogę.
— To twoia rzecz, odpowiedział oboiętnie dowódzca.
I w tym momencie spostrzegłszy Bircha, który świadkiem będąc téy przerażaiącéy sceny, stał zadumiony w milczeniu.
— Kramarzu Birchu, dzikim rzekł do niego tonem, nie żałuy towarzysza swego, masz drogę przed sobą, ruszay! inaczéy ieśli zechcesz co pomódz psu temu, ten sam cię los spotka, i ani cię Sir Henryk Klinton, ani nawet sam szatan nie uwolni od śmierci.
Harwey niedał téż sobie powtórzyć, tak obowięzuiącego wezwania, i natychmiast udał się drogą, prowadzącą ku Harlaem. Z tém wszystkiém doszedłszy do krzaków, o kilkanaście kroków odległych, ukrył się w nich ostróżnie, ciekawy końca tego nadzwyczaynego zdarzenia.
Dowódzca pastuchów, kazał wsiąść na koń swemu oddziałowi, wytrząsnął resztę popiołu z fayki, schował ią do kieszeni, i stanąwszy na czele żołnierzy swoich, dał rozkaz do odiazdu! Poznał wówczas Skinner, iż był zgubiony; nadaremnie usiłował wznieść się nad utrzymującą go belkę, lub zębami rozerwać dłabiący go postronek, przytłumionym nakoniec zawołał głosem: na pomoc Kapitanie! ratuy mnie Birchu! poczciwy Kramarzu! precz z Kongresem i z Ameryką? niech żyie Król Jerzy! oh! Boże móy! zlituy się nademną! zlituy!
Wymawiaiąc te słowa, zmordowane mu ręce opadły, i śmiertelne konwulsje rzucać go zaczęły, gdy tymczasem pastuchy zwolna, w swoię odieżdzali drogę, tak spokoyniej wesoło, iakby pastwić się nad równym bliźnim swoim igraszką dla nich bydź miało.
Birch nie mógł znieść do końca tak okropnego widoku, i skoro uyrzał wsiadaiących pastuchów na konie, iako téż gdy usłyszał, ostatnie bolu i rozpaczy wołania Skinnera, uciekł czém predzéy zatykaiąc sobie uszy, a pamiątka tego strasznego zdarzenia, długo w umyśle przytomną mu była.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.