Syzyf/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział I
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od samego rana organista Kąkolski z dziadem Łukaszem i dwoma chłopcami wiejskimi, pracował nad przyozdobieniem kościołka w Bosej Woli. Dokładał wszelkich starań, aby wnętrze tego ubożuchnego, drewnianego przybytku wyglądało wspaniale i gustownie.
Podłoga była zamieciona i posypana świeżym tatarakiem; ołtarz wielki przybrany kwiatami i mnóstwem świec, umajony młodemi świerkami i brzeziną. Na stopniach ołtarza rozłożono ogromny dywan, stary jak świat, spłowiały i łatany miejscami, ale dywan. W presbiteryum podłogę przykryto suknem czerwonem.
Łukasz, po drabinie się wspinając, dębowe wieńce na filarach zawieszał; chłopcy osadzali świece w ogromne lichtarze, a sam pan Kąkolski, mały, pękaty i kulejący nieco człowieczek, roboty doglądał, dyspozycye wydawał, poprawiał, co mu się złem wydało. Co chwila cofał się na środek kościoła, odchodził aż do samych drzwi i patrzył zdaleka, jaki efekt sprawiać będzie ta moc zieleni i światła.
— Już niech pan Kąkolski aby nie wydziwia — mówił Łukasz, — wspaniałości większej tu nigdy nie bywało i nie będzie. Na Świętą Annę, kiedy u nas taki znaczny jest odpust i narodu tyle się zjeżdża, lepiej nie było. Dwie fury świerków i brzeziny wyszło... nie rachując tych oto kwiatków pachnących...
— Możnaby jeszcze...
— Już nie wiem co... Choćby miał sam biskup przyjechać, lepiej nie potrafię i nie mam też z czego. Lichtarzy, ile tylko jest, wszystkie pozwłóczyłem, co do jednego. W dwóch pająkach obsadziłem świece, a jak tyle światłości zajaśnieje, to będzie dopiero pięknie, aż oczy od patrzenia rozbolą! Nie wie też pan Kąkolski, o której mają przyjechać?
— Mówili, że o siódmej.
— Najlepsza pora; akurat o szóstej, przy ponurym dniu, mrok się robi, a o siódmej całkiem już ciemno.
— I cóż z tego, że ciemno?
— Światło się wyda, panie. Nie pierwszyzna mi, znam się na tem. Trzydzieści lat jestem tu w obowiązku, to wiem. Pan Kąkolski tego pamiętać nie może, bo niedawno u nas.
— Niedawno? ośm lat.
— Co to znaczy! Pamiętam ja różne wspaniałości. Biskup był dwa razy, hrabia z Kopiny ślub brał, w rok później matkę jego chowali. Wtedy okna były het zakryte czarnemi szmatami; katafalek na dziewięć stopni, z oranżeryi badyla pachnącego nawieźli furami, a świec! porachować nie mogłem, bo mi się aż w głowie pomąciło. Co zliczę dwa sta, to mi się pomyli, i znów liczę, i znów pomylenie. Tedy dałem pokój. Było, panie, wtedy, było... państwa, dziedziców i narodu różnego... Która teraz godzina?
— Blizko piąta.
— Toć jeszcze czas. Księży dotychczas nie widać, a ma ich podobno kilku przyjechać.
— Tak. Kanonik z Dzięgielewa mowę ma mieć. Wszystko to jedno przecie.
— Jakto?
— A czy po pańsku z paradą, czy bez parady po chłopsku, jedno i to samo, aby błogosławieństwo Boże. Co pan Kąkolski tak pokaszluje? może według tego, że na słotę się ma.
— Ale gdzie tam. Gardła probuję, czy będę mógł śpiewać.
— Ola Boga! a czy to pan kiedy nie może! W trzeciej wsi słychać, jak pan Kąkolski głosu dobędzie. Nie pochlebiając, ale takiego organistego, jak pan, daleko szukać w świecie.
— Bajkiby to były, ale organy stare. Miechy łatam, jak mogę, dudom nie poradzę. Majstrów na to trzeba. Insza duda nie odpowiada, i rób, co chcesz! Dziś próbowałem tego marsza, co Łukasz wie.
— I co?
— A no piękny, ale parę tonów będzie brak.
— Zawżdy, ja myślę, że się ludzie poznają. Bywa człowiek bez ręki, może być i marsz bez tonu, a choćby i bez dwóch.
Kąkolski ręce rozstawił.
— Rady na to nie mam — rzekł. — Zagram, jak można, i myślę, że zagram pięknie.
— Spodziewać się — rzekł dziad — huku będzie dość.
Kościołek stał na wzgórzu, które nad okolicą panowało; okolica była smutna, ale ładna; łąki, pola, małe pagórki, gaje, bystra rzeczułka, dokoła lasy. Wśród pól i łąk wioski, folwarczki, parę wysokich, czerwonych kominów fabrycznych, młyn nad rzeczką, kilka wiatraków na wzgórzach.
Bosa Wola znajdowała się na najwyższym punkcie okolicy. Można było z tego punktu obejmować wzrokiem cały horyzont, widzieć wozy i bryczki, toczące się po drogach, ludzi na polach, bydło na pastwiskach.
Mrok zapadał szybko, jak zwykle na jesieni. Obejmował ziemię, rozścielał się na płaszczyźnie, krył w sobie drzewa, domy, wiatraki, szarzał coraz bardziej, czerniał aż wreszcie wszystko ogarnął, prócz błyszczących w oknach siedzib ludzkich światełek. Było ciemno i cicho, drewniana wieżyczka kościoła ukryła się w cieniach nocy, ani jedna gwiazda nie przyświecała na niebie.
Łukasz miał racyę, przepowiadając słotę, bo chmury zasłoniły całe niebo. Nagle od strony lasu zajaśniało.
Blask był czerwony od smolnej pochodni, którą trzymał człowiek, jadący na koniu; za tą pochodnią ukazała się druga, trzecia, czwarta; dalej kilka powozów z latarniami, bryczki i znów pochodnie. W świetle tem widać było pędzące wyciągniętym kłusem konie, sylwetki ludzi na bryczkach, od czasu do czasu rozległ się trzask długich biczów i nawoływanie woźniców.
Łukasz, ujrzawszy te światła, co prędzej do kościoła pobiegł i świece zaczął zapalać. Kąkolski z szafy dobywał najbogatszą kapę, z plebanii kilku księży nadeszło.
Wnętrze kościółka przy oświetleniu istotnie bardzo ładnie wyglądało; napełniał je zapach świerkowych gałęzi, których cienie w fantastycznych zarysach kładły się na ścianach, ołtarzach i posągach. Nawet wypłowiały dywan bogato się przy oświetleniu wydawał.
Niebawem przed bramą ogrodzenia kościelnego zadudniły koła, w przedsionku dał się słyszeć odgłos kroków i szelest sukień kobiecych.
Wnet też z pod grubych palców Kąkolskiego, który po bohatersku zaatakował klawiaturę i wszystkie pedały, rozległy się dźwięki imponującego marsza. Wirtuoz z Bosej Woli zdobył się na znakomity pomysł: zamiast dwóch brakujących tonów potrzebnych, dał trzy niepotrzebne, i wywołał effekt nieopisany.
Orszak z przedsionka zbliżał się do ołtarza.
Naprzód szli panowie starsi, czarno ubrani i panie, w jedwabnych sukniach, młodzież wyfraczona i panienki w powiewnych tarlatanach: wszyscy ugrupowali się na stopniach ołtarza, pozostawiając wolne miejsce. Gromadka ciekawych wieśniaków cisnęła się także.
Po niejakiej chwili, ukazała się młoda osoba w białej sukni, z myrtowym wieńcem na głowie, z długim, przezroczystym welonem, osłaniającym jej prześliczne ramiona. Szła śmiało, promieniejąca radością, szczęściem i niezwykłą urodą. Oparta na ramionach dwóch braci, zbliżała się do ołtarza pewnym krokiem, a doszedłszy do stopni, uklękła i podniosła w górę duże, czarne oczy, jak gdyby tem spojrzeniem Bogu podziękować pragnęła, że spełnia jej marzenia.
Za nią dwie panienki, również biało ubrane, wiodły młodego człowieka, który spoglądał tak, jakby, co najmniej, świat zdobył i niesłychane trudności pokonał.
Zapewne, że jakieś przeszkody być musiały, bo siwy pan, ojciec pięknej oblubienicy, ze zmarszczonem czołem i, jakby niechętnie, do ołtarza się zbliżał, a matka pana młodego miała pełne oczy łez.
Po krótkiem przemówieniu, ksiądz zaintonował „Veni Creator”, Kąkolski potężnym basem wtórował mu z chóru, poczem młodzi przysięgli sobie miłość aż do śmierci.
Wracano od ołtarza przy dźwiękach marsza, państwo młodzi prowadzili się pod ręce, prawdziwie młodzi, silni, rwący się do życia, szczęśliwi.
Zdaje się, że dokoła siebie nie widzieli nic, nie słyszeli życzeń, jakie im składano. Co ich to obchodziło? co dla nich istniało, prócz szczęścia?
Stanowili urodziwą parę, pobrali się z czystej, bezinteresownej miłości, patrzyli w przyszłość śmiało, ufni w swe siły, w moc ducha. On byłby gotów, nietylko los przeciwny, ale całe piekło wyzwać do walki; ona, oparta na jego ramieniu, poszłaby wśród niebezpieczeństw największych, bodaj na kraj świata, pewna, że jej się nic złego nie stanie.
Ufali sobie nawzajem, wierzyli w siły własne. Nie istniały dla nich niebezpieczeństwa, ani przeszkody.
On miał lat dwadzieścia sześć, ona dziewiętnaście — dopiero im słońce życia wschodziło. Wschód ten był pogodny, bogaty cudownemi blaski. Zalewał ich potokami złota i purpury. W świetle jego promieni, wszystko wydawało się barwnem, wspaniałem, uroczem. Upajali się pięknością tego wschodu; nie straszył ich możliwy żar południa, nie trwożyły burze, nie lękali się szarego, posępnego zachodu.
Nie myśleli o nim wcale.
Znali się dziećmi jeszcze. Bawili się kwiatami, gonili wspólnie motyle, rośli i miłość rosła razem z nimi, aby później dziecięcą przyjaźń i sympatyę zastąpić.
Gdy po kilku latach rozłączenia, podczas których on naukę swą uzupełniał, spotkali się znowuż w Jaworówce, byli bardzo onieśmieleni. Nie wiedzieli, jak mówić do siebie: Jasiu i Maniu, jak dawniej? czy też: panie i pani? Wybrali drugie, ale ten pan i ta pani z trudnością przechodziły im przez usta i były nieznośnym dodatkiem. Tolerowali go jednak przez rok cały — aż raz, w alei lipowej, tam, gdzie ogród się kończy, a łąka zaczyna, przyszli do przekonania, że to niepotrzebne, że, kochając się, można sobie nawzajem mówić po imieniu.
Kochając się; więc się kochali. Bezwątpienia! Dowiedzieli się o tem przypadkiem. On wziął jej rączkę i do ust rozpalonych przycisnął; ona czuła, że ręka jej drży, bez żadnej widocznej przyczyny. Jemu było bez niej smutno, a gdy on nie pokazał się przez trzy dni w Jaworówce, Marynia miejsca sobie znaleźć nie mogła. Przyszli do przekonania, że jedno bez drugiego żyć nie może — i uwierzyli w to święcie. Ojciec jej nie podzielał tego zdania i nie chciał na małżeństwo zezwolić.
— Jesteście oboje nie bogaci — mówił, — co was czeka?
— Szczęście — szepnęła córka.
— Bieda — odrzekł ojciec.
I w długiej, długiej rozmowie perswadował pięknej Maryni, prosił, namawiał, błagał wreszcie, żeby sobie tę miłość z głowy wybiła.
— Dla was obojga lepiej to będzie — tłómaczył: — ty znajdziesz człowieka; który cię pokocha i dostatkami otoczy; on również spotka panienkę, która lepszą, niż ty, będzie partyą dla niego. Piękność więdnie, a miłość przemija, moje dziecko...
Oburzyła się na to, powiedziała, że uczucie uczuciu nie równe, a to, które w jej sercu mieszka, niewzruszone i niezmienne jest, że tak jeszcze nikt nigdy nie kochał i kochać nie będzie.
Ojciec perswazyj i próśb nie zaprzestał, owszem, jeszcze je częstszemi uczynił; ale gdy, zamiast uległości, znalazł łzy, gdy Marynia mizernieć i blednąć zaczęła, gdy powiedziała wyraźnie, że nie przeżyje rozłączenia, machnął ręką i rzekł:
— Niechże się Jaś oświadczy, skoro szczęście swoje w tem widzisz.
I oto Jaś oświadczył się, odbywszy poprzednio dysputę z matką swoją, która, mniej więcej takie same, jak ojciec Maryni, miała poglądy. Jaś matki nie straszył, nie wojował z nią łzami, lecz jednem zapytaniem ją pobił.
— Czyś nigdy nie kochała, mateczko?
Czy ona nigdy nie kochała? a ojciec Janka, jej mąż, ten niegdyś tak piękny, dzielny, waleczny! Pięć lat tylko z nim żyła, bo zginął na wojnie, ale te lata były najpiękniejszą epoką jej życia i pozostały skarbnicą wspomnień na długi czas wdowieństwa i osamotnienia.
Czy ona kochała? przecież tej miłości grób nawet nie przerwał, pozostała jej wierną, aż do siwych włosów, przechowywała jej wspomnienie ze czcią religijną prawie. Była młodą i piękną, ubiegano się o jej rękę — ale napróżno, — nie zdjęła już nigdy czarnej sukni, odrzuciła pokusy wszelkie, o cieniu ukochanym myśląc.
I syn jej pyta: czy ona kochała?!
— Niech cię tak Marynia kocha — odrzekła, — jak ja twego ojca.
Nie oponowała już więcej, lecz podwoiła pracę, urządzała mieszkanko dla dzieci.
Ojciec panny liczył, że czas sprzymierzeńcem mu będzie, że może się to małżeństwo odwlecze i rozchwieje. Dom otworzył, gości spraszał, młodzi ludzie w Jaworówce bywali, lecz kombinacye ojcowskie nie przydały się na nic. Marynia bawiła się chętnie, tańce jej przyjemność sprawiały, ale Janek na każdej zabawie być musiał — i skończyło się na tam, że Kąkolski marsza weselnego na zdezelowanych organach odegrał.
Ostatnie tony tej kulawej melodyi ucichły, światła dziad pogasił, kościołek w mrokach nocnych stanął — a na drodze zajaśniały pochodnie, zaturkotały bryczki i powozy i potoczyły się przez las ku Jaworówce. Czerwone blaski świateł kładły się na konarach sosen, oświetlały krzaki leszczyny i paproci, ptactwo budziło się na gałęziach i uciekało spłoszone.
Państwo młodzi razem w jednym powozie siedzieli. Tyle myśli cisnęło im się do głowy, tyle mieli do powiedzenia sobie, i... słów im brakło. On ujął ją za rękę, ona oparła główkę na jego ramieniu, i tak, milcząc, przebywali drogę pełną cieni, świateł, fantastyczną niezwykle.
Dokąd ich ona zaprowadzi?
Do Jaworówki na wesele, później do domu Janka, do Stawisk, a dalej w przyszłość nieznaną, w odmęt życia...
Chlebem i solą przyjęto ich na progu. Ojciec Maryni, choć przeciw małżeństwu oponował, jednak, już po fakcie spełnionym, pogodził się z losem. Zresztą, zięciowi nie mógł mieć nic do zarzucenia, prócz nieświetnego stanu materyalnego. Nie zbrodnia to przecież.
Ucałował go i pobłogosławił.
— Kochaj ją — rzekł — i szanuj.
Wesele odbyło się po wiejsku, bez nadzwyczajnej wystawności, ale ze szczerą ochotą, do białego dnia tańczono. Nawet starsi panowie, ukończywszy pulkę, przypomnieli sobie dawne czasy i puścili się w pląsy.
Na drugi dzień państwo młodzi odjechali do Stawisk; matka Janka wyprzedziła ich o kilka godzin, aby synowę na progu starego dworku przywitać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.