Synnöwe Solbakken/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Synnöwe Solbakken |
Podtytuł | [Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza] |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka tygodni potem wczesnym rankiem sposobili się wszyscy mieszkańcy Solbakken, by iść do kościoła. Był to dzień konfirmacji. Tego roku wypadł nieco wcześniej, niż zazwyczaj. Przy takich okazjach zamykano szczelnie wszystkie domy w całej dolinie, bo każdy, kto jeno mógł chodzić, spieszył do kościoła. Nie chciano jechać, bo pogoda była, a chociaż wczesnym rankiem dął zimny wiatr, zapowiadał się dzień piękny, słoneczny.
Droga wiła się wężem po dolinie i wiodła tuż pod Grunlinden, koło którego skręcała w prawo. O dobre pół godziny dalej stał kościół. Żniwa pokończono. Wszędzie widniały sterty i półkopki, bydło także wróciło z hal i pasło się teraz po łąkach i miedzach, pokrytych długą, świeżą trawą. W miejscach piasczystych i na jałowiznach przeświecała szara barwa kamieni i ziemi. Wokoło roztaczały się wielobarwne lasy. Brzozy miały już szarawe liście, jawory i klony błyszczały żółto, a głogi nie miały prawie liści, za to czerwieniły się wspaniale jagodami. Przez kilka dni padał deszcz, to też przydrożne, zwykle zakurzone krzewy, były teraz czyste, wymyte i lśniące.
Ściany skalne przybrały wygląd surowy i ponuro patrzyły w dolinę. Jesień ogołociła je z przystrój u liści i krzaków i obnażyła ich twarde oblicza. Potoki górskie wezbrały. Gdy w lecie czasem tylko objawiały swe istnienie, teraz szumiały wesoło i dążyły w podskokach ku dolinie. Potok grunlindeński toczył swe nurty z większą powagą, zwłaszcza w miejscu, gdzie pozostawił za sobą skały, które mu nie chciały dalej towarzyszyć.
Torbjörn, jego rodzice, rodzeństwo i wszyscy domownicy wyszli właśnie z domu i skierowali się w stronę kościoła. Torbjörn odzyskał zupełnie siły i mógł dzielnie pomagać ojcu w pracy. Byli ciągle ze sobą i nie rozłączali się ni na chwilę.
— Zdaje mi się — rzekł ojciec — że tuż za nami idą wszyscy mieszkańcy Solbakken.
Torbjörn obejrzał się, a matka powiedziała:
— Tak, to pewnie oni... ale nie widzę dobrze... tak, to oni...
Od tej chwili, nie wiadomo, czy Gronlindeny zaczęli iść sporzej, czy Solbakkeny zwolnili kroku, dosyć że odległość dzieląca ich wzrastała ciągle i po krótkim czasie ledwo się mogli wzajem dostrzec na dolinie.
Zapowiadało się na dziś nader liczne zebranie w kościele. Cała droga roiła się od wędrowców... szli, jechali konno, lub na wozach. Konie, czasu jesieni dobrze żywione i nienawykłe do liczniejszego towarzystwa, były niespokojne i brykały, co utrudniało, ale zarazem urozmaicało jazdę.
Im bliżej kościoła, tem większy hałas czyniły konie. Każdy nowoprzybyły witał inne rżeniem, a one odpowiadały podobnie, szarpały tręzle i tupały tylnemi nogami. Wszystkie psy całej doliny, które przez tydzień ubiegły siedziały samotne po domach, obwąchując się, mrucząc na siebie i wyzywając się do walki, spotkawszy się pod kościołem, rzucały się do zaciętego boju parami, lub całemi oddziałami, a bitwy te rozgrywały się na szerokiej arenie pól.
Ludzie stali spokojnie pod domami i wzdłuż muru kościelnego, rozmawiali półgłosem i spozierali na siebie z podełba. Droga pod murem nie była zbyt szeroka, a domy przeciwległe przytykały do siebie. Kobiety stały z reguły pod murem, a mężczyzni naprzeciw nich tuż pod domami. Dopiero, postawszy tak chwilkę, odważali się zbliżyć ku sobie, a nawet dobrzy znajomi, ujrzawszy się z pewnej odległości, nie ważyli się powitać odrazu i czekali na moment sposobny. Jeśli zdarzyło się, że nowoprzybyły stanął tak blisko znajomego, iż pozdrowienia w żaden sposób uniknąć nie mógł, natenczas odwracał się odeń, witał bardzo krótko i wędrował na swoje stanowisko.
Za przybyciem Grunlinden ów uczyniło się jeszcze ciszej, niż było przedtem. Sämund nie miał wielu znajomych, przeto przeszedł szybko wzdłuż szeregu. Ingebörga z córką zatrzymały się zaraz przy pierwszych osobach. Zdarzało się, że gdy był czas iść do kościoła, mężczyzni musieli wędrować czasem znaczny kawałek, by odnaleźć swoje kobiety.
Wtem nadjechały znienacka trzy wozy i nie zatrzymały się prędzej, aż konie wpadły w tłum.
Sämund i Torbjörn, których omal nie przejechano, spojrzeli razem w górę. W pierwszym wozie siedział Knut Nordhaug i jakiś starzec, w drugim jego siostra ze swoim mężem, zaś w trzecim służba folwarczna.
Ojciec i syn spojrzeli po sobie. Sämund ani drgnął, Torbjörn był blady. Odwróciwszy głowy, ujrzeli Solbakkenów, którzy stali bardzo blisko i witali się z Ingebörgą i Ingrid. Ale wozy ich rozdzieliły, rozmowa się urwała, wszyscy patrzyli za odjeżdżającymi i potrwało czas jakiś, zanim wszystko wróciło do porządku. Wodząc tu i owdzie oczyma, by tymczasem znaleźć dalszy wątek, spostrzegli Sämunda i Torbjörna, stojących teraz w pobliżu. Guttorm przyjętym obyczajem odwrócił głowę, ale żona jego wlepiła oczy w Torbjörna, by widzieć, czy patrzy na Synnöwe.
Synnöwe, dostrzegłszy go, zwróciła się do Ingrid i ścisnęła ją za rękę mimo, że to już uczyniła przedtem. Nagle obie strony zauważyły, że służba ich i znajomi patrzą na to, co czynią, przeto Guttorm zbliżył się do Sämunda i, odwracając twarz, powiedział:
— Tak for sidst!
— Tak for sidst! — odrzekł Sämund.
Potem zwrócił się Sämund do żony Guttorma i rzekł:
— Tak for sidst!
— Tak... — odpowiedziała krótko, nie podnosząc oczu.
Torbjörn, idąc za przykładem ojca, składał podobne pozdrowienia.
Sämund stanął z kolei przed Synnöwe i na nią pierwszą spojrzał. I ona patrzyła na niego tak ciekawie, że zapomniała nawet odpowiedzieć na pozdrowienie. Teraz zbliżył się do niej Torbjörn.
Nie powiedział nic i ona nic nie powiedziała, podali sobie ręce bez uścisku, żadne nie śmiało podnieść oczu, ni było w stanie ruszyć się krokiem z miejsca.
— Dziś będziemy mieli pogodę! — zauważyła Karen Solbakken i spojrzała bystro na młodych.
— O tak! — odrzekł Sämund. — Wiatr rozpędził chmury.
— To dobre dla zboża, które jeszcze leży w kopach i musi wyschnąć! — powiedziała Ingebörga Grunlinden i zaczęła gładzić surdut męża, jak gdyby ocierała pył.
— Bóg nam użyczył tego roku doskonałych zbiorów, ale niewiadomo, czy wszystko da się bezpiecznie zwieźć pod dach! — zauważyła Karen Solbakken, spozierając na Torbjörna i Synnöwe, którzy nie ruszyli się dotąd z miejsca.
— To zależy od liczby robotników! — powiedział Sämund i stanął w ten sposób, że jej zasłonił widok, na który właśnie patrzyła. — Zawsze byłem tego zdania, że dużoby było lepiej, gdyby kilku właścicieli połączyło w jedno swe siły!
— Ale przecież każdy z nich chce dla siebie przedewszystkiem wykorzystać pogodę! — odparła Karen i postąpiła krok na bok.
— To prawda! — przyświadczyła Ingebörga i stanęła przy swym mężu w ten sposób, że znowu zasłoniła Karen młodych. — To prawda — powtórzyła — ale w Solbakken dochodzi zboże o całe dwa tygodnie wcześniej i tak bywa w różnych miejscach.
— A więc — rzekł Guttorm powoli, z naciskiem — moglibyśmy sobie wzajemnie pomagać! — Karen spojrzała nań, a on dodał: — Niestety, często człowiek natrafia na przeszkody!
— O tak! — odrzekł Sämund. — Przeszkód nie braknie temu, kto ich szuka! — Mimowoli usta złożyły mu się do uśmiechu.
— To prawda! — przyświadczył Guttorm.
Ale żona jego przerwała mu nagle:
— Siła ludzka nie sięga daleko. Wszystko w ręku Boga!
— Przecież — zauważył Sämund — Bóg nie może mieć nic przeciwko temu, byśmy sobie wzajem pomagali w żniwie w Solbakken i Grunlinden?
— O, nie! — zawołał Guttorm. — Ręczę, że nic przeciw temu nie ma! — Tu spojrzał surowo na swą połowicę.
Zwróciła ona zaraz rozmowę na inne tory.
— Jakże dużo ludzi dziś przybyło do kościoła! To bardzo miły widok patrzeć na pełny dom boży!
Nikt nie miał jakoś ochoty podejmować tego tematu, przeto Guttorm sam odpowiedział:
— Wydaje mi się, że wiara i cześć boska wzrasta, za moich młodych lat mniej bywało ludzi po kościołach!
— Tak! — przyznał Sämund. — Ludzi coraz to więcej przybywa na świecie!
— Jest pomiędzy nimi — podjęła Karen — dużo takich, co przychodzą jeno dla zwyczaju i z przyzwyczajenia !
— Zapewne młodzi — odparła Ingebörga.
— Młodzi radzi się spotkać! — odpalił Sämund.
Karen poraz drugi zmieniła temat:
— Czy wiecie, że nasz pastor ogląda się za inną parafją?
— To szkoda! — zawołała Ingebörga. — On chrzcił i konfirmował wszystkie moje dzieci!
— A chciałabyś może, — dodał mąż — by im dawał śluby?
— Dziwi mnie, — zauważyła Karen — że dotąd nie zaczęło się nabożeństwo! — tu spojrzała na zegar kościelny.
— O tak! — odrzekł z uśmiechem Sämund. — Tu, przed kościołem zrobiło się dziwnie gorąco!
— Chodź, Synnöwe! — zawołała córki. — Wejdziemy do środka!
Synnöwe, rozmawiająca z Torbjörnem, drgnęła na głos matki.
— Czyż nie lepiej poczekać, aż zadzwonią? — Zdumiała się Ingrid i spojrzała z ukosa na Synnöwe.
— O tak! — potwierdziła Ingebörga. — Wejdziemy razem!
Synnöwe nie wiedziała, co mówić. Sämund zwrócił się do niej.
— Czekaj! — rzekł. — Niedługo ci zadzwonią!
Synnöwe zaczerwieniła się, matka rzuciła jej surowe spojrzenie, ale Sämund uśmiechnął się do niej.
— Wszystko się stanie, jak Bóg zechce! Wszak to słyszeliśmy przed chwilą! — powiedział Sämund i, nie chcąc oponować dłużej, postąpił ku kościołowi.
U wnijścia był ścisk wielki, a gdy się lepiej rozejrzeli w sytuacji, okazało się, że kościół dotąd zamknięty. Właśnie w chwili, gdy rozpytywali o powód, otwarto drzwi i wszyscy weszli do wnętrza. Ale niektórzy zaraz zawrócili, przeto porozdzielano osoby stojące razem. Pod samą ścianą stało dwu ludzi, rozmawiając ze sobą. Jeden miał zwichrzone włosy i pyrkaty nos. Był to Knut Nordhaug. Spostrzegłszy Grunlindenów, przestał mówić i zmieszał się nieco, ale nie ruszył się z miejsca.
Sämund musiał go minąć pierwszy i spojrzał nań ostro. Ale Knut nie spuścił oczu mimo, że mu mina zrzedła. Po Sämundzie szła Synnöwe. Ujrzawszy nagle Knuta, zbladła. Spuściła oczy i uczyniła ruch, jakby chciała uciekać. Zaledwo postąpił krok, uczuł utkwione w siebie cztery pary oczu, Guttorma, Ingebörgi, Ingrid i Torbjörna. Chciał ujść na bok, ale ludzie cisnęli się, więc nie mógł tego dokazać. Stali wszyscy na kamiennej posadzce, Synnöwe na progu kruchty, gdzie składano zazwyczaj ciupagi przed nabożeństwem, a nieco w głębi przy niej Sämund. Wszyscy tedy stali wyżej niż tłum, byli widzialni dla innych i mogli wszystko objąć wzrokiem.
Synnöwe, zapominając o wszystkiem, wpatrzona była w Torbjörna, który to czuł i stał, jak skamieniały. Knut czuł, że coś uczynić wypada i wyciągnął rękę. Torbjörn również wyciągnął swoją, ale nie sięgnął ręki Knuta.
— Tak for...[1] — zaczął Knut, ale spostrzegłszy, że pozdrowienie to nie jest wcale na miejscu, cofnął się.
Torbjörn spojrzał na Synnöwe, a widząc jej bladość, uczynił duży krok, chwycił mocno dłoń Knuta i powiedział głośno, tak, że wszyscy wkoło słyszeli:
— Tak for sidst, Knucie! Dobrze, że możemy się pogodzić. To, co się stało, stało się z woli bożej!
Knut wydał głos podobny do łykania i otworzył kilka razy usta, by mówić, ale nie udało mu się. Torbjörn, nie mając już nic do powiedzenia, stał i czekał. Ale gdy Knut mocował się ze słowami, wypadła Torbjörnowi z ręki książka do nabożeństwa. Knut pochylił się bez namysłu, podniósł i podał mu.
— Dziękuję! — powiedział Torbjörn, który również się schylił. Spojrzał nań, ale widząc, że spuścił oczy, aby go nie upokarzać dłużej, ruszył naprzód.
Wszyscy oddalili się również i zajęli miejsca. Gdy Torbjörn po chwili spojrzał ku ławce kobiet, dostrzegł nietylko wzrok matki i jej serdeczny uśmiech, ale co więcej zauważył, że Karen Solbakken czeka wyraźnie na to, by na nią popatrzył. Gdy to uczynił, wpadł w niezmierne zdumienie, bo oto Karen kiwnęła mu przyjaźnie głową aż trzy razy. Otworzył oczy szeroko, a ona, chcąc go upewnić, że się to jego dotyczy, znowu skinęła mu trzy razy głową i to jeszcze uprzejmiej.
W tej chwili posłyszał głos Sämunda, który mu szepnął do ucha:
— Byłem pewny, że tak uczynisz!
Wstępna modlitwa została odmówiona, odśpiewano psalm, a konfirmanci ustawili się w szeregach. W tej chwili Sämund szepnął znowu synowi:
— Ale Knutowi trudno się będzie poprawić, przeto pamiętaj, że z Grunlinden do Nordhaugu dla ciebie daleka droga!
Uroczystość konfirmacji rozpoczęła się. Pastor wystąpił naprzód, dzieci zanuciły pieśń konfirmacyjną. Pełne, dźwięczne tony pieśni porwały wszystkich, zwłaszcza starszych, którzy tak daleko zaszli na drodze życia, że zapomnieli już dnia swojej konfirmacji.
Jeszcze większe wrażenie uczyniła przemowa pastora, starego pastora, który od kilkudziesięciu lat co rok dokonywał tego obrzędu, wiodąc pokolenia drogą cnoty i bojaźni bożej.
Torbjörn, któremu niedawno groziła śmierć, słysząc ślubowanie dzieci, złożył, wzruszony, również ślubowanie poprawy życia.
Ani raz nie spojrzał ku ławce kobiet, dopiero po skończonem nabożeństwie zbliżył się do Ingrid i coś jej szepnął do ucha. Potem przecisnął się szybko przez tłum i znikł. Mówili ludzie, że, miast iść drogą, poszedł polami ku lesistym wzgórzom, ale nikt nie był pewny czy tak jest w istocie.
Sämund szukał go, ale dał pokój, przekonawszy się, że Ingrid również znikła. Potem obejrzał się za Solbakkenami, którzy ze swej strony rozpytywali wszystkich sąsiadów, czy któryś z nich nie wie, gdzie się podziała Synnöwe. Z konieczności musieli rodzice, każda para z osobna, udać się do domu.
Tymczasem Synnöwe i Ingrid wyprzedziły ich znacznie.
— Żałuję, żem poszła — powiedziała Synnöwe.
— Cóż w tem może być złego! — odparła Ingrid. Wszakże ojciec wie o wszystkiem!
— Tak! — zauważyła Synnöwe. — Ale w każdym razie nie mój ojciec!
— Któż wie, czy także nie twój! — zaśmiała Ingrid i nie poruszano już tego tematu.
— Zdaje mi się, że tu miałyśmy zaczekać! — rzekła Ingrid, kiedy znalazły się na skręcie drogi, pośród gęstego lasu.
— On musi bardzo nadłożyć drogi! — zauważyła Synnöwe.
— Już zdążył! — ozwał się Torbjörn, wychodząc z poza dużego skalnego złomu.
Ułożył sobie dokładnie w głowie, co ma mówić, a to była sprawa niemała. Dzisiaj, jak mniemał, pójdzie to łatwiej, niż kiedyindziej. Wszakże ojciec był po jego stronie, widział to wyraźnie w kościele. Najoczywiściej życzył sobie tego. Przez całe lato marzył o tej rozmowie z Synnöwe. Tak, niezawodnie, jeśli kiedy, to właśnie dzisiaj zdobędzie się na odwagę.
— Chodźmy ścieżką przez las! — powiedział. — To najbliższa droga do domu!
Dziewczęta nic nie odrzekły, ale usłuchały w milczeniu.
Torbjörn miał silne postanowienie rozpocząć rozmowę, ale chciał ją nieco opóźnić. Aż wyjdziemy na wzgórze, myślał. Potem chciał przystąpić do rzeczy, gdy miną bagno leśne. Ale dawno byli na wzgórzu i minęli bagno, a on milczał. Postanowił zaczekać, aż się znajdą głębiej w lesie.
Ingrid zauważyła, że sprawa postępuje dużo za wolno, przeto szła coraz to powolniej, zostawała w tyle i w końcu znikła im z oczu. Synnöwe nie zwróciła jakoś uwagi, że jej niema. Przystawała co kilka kroków i schylała się po jagodę.
— Dziwneby to było, gdybym się nie zdobył na gadanie! pomyślał i zaczął zaraz:
— Piękna dzisiaj pogoda!
— To prawda! — odparła Synnöwe.
Znów uszli kawałek drogi, a ona zbierała wciąż jagody.
— Bardzo się cieszę, żeś się zgodziła na tę przechadzkę! — powiedział.
Szła w milczeniu.
— Mieliśmy tego roku długie lato...
Znowu nic nie odrzekła.
— Z tego nic! — pomyślał. — Póki idziemy, nie da się mówić! — i dodał głośno: — Może zaczekamy tutaj na Ingrid?
— Zaczekajmy! — zgodziła się, przystając.
W tem miejscu nie było jagód, po któreby się mogła schylać, spostrzegł to dobrze. Mimo to pochyliła się, zerwała długie, cienkie źdźbło i zaczęła z wielką pilnością nawlekać nań jagody.
— Przypomniał mi się dzisiaj w kościele żywo ów dzień, kiedyśmy razem odbywali naszą konfirmację.
— O, pamiętam to doskonale! — powiedziała.
— Od tego czasu zmieniło się wiele! — zauważył, a gdy milczała, dodał: — Przeważnie wszystko poszło inaczej, niżeśmy pragnęli!
Synnöwe nawlekała ciągle jagody na źdźbło i głowa jej była pochylona.
Zaszedł z boku, by spojrzeć jej w oczy, ale, jakby spostrzegła ten zamiar, odwróciła szybko głowę w drugą stronę.
Zaczął się bać, że do niczego nie doprowadzi i powiedział:
— Synnöwe! Miałaś mi coś powiedzieć!
Spojrzała nań i roześmiała się.
— Ja? Cóżbym ja miała powiedzieć?
Czuł, że powraca mu odwaga. Chciał ją objąć ramieniem, ale właśnie w chwili, kiedy, się zbliżył, uczuł strach i odezwał się trwożnie:
— Wszakże Ingrid mówiła z tobą?
— Mówiła! — odrzekła Synnöwe.
— Więc masz mi coś do powiedzenia!
Milczała.
— Powiedz! — prosił i zbliżył się.
— Lepiej ty powiedz! — rzekła i odwróciła twarz.
— Dobrze! — chciał chwycić jej ręce, ale zajęła się znów gorliwie nawlekaniem jagód.
— Straszna to rzecz, — zawołał — że ty mnie tak onieśmielasz!
Zdawało mu się, że się uśmiechnęła i znowu nie wiedział co mówić dalej.
— Ostatecznie — wykrzyknął głośno, chociaż niepewnym głosem — powiedz, coś zrobiła z ową kartką?
Odwróciła się odeń w milczeniu. Przystąpił, otoczył ją ramieniem i prosił szeptem:
— Powiedz! —
— Spaliłam ją!
Pochwycił ją szybko, obrócił jej twarz ku sobie, ale, widząc, że się zaraz rozpłacze, puścił ją.
— To dziwne, — pomyślał — że jej tak łzy na zawołanie przychodzą!
Stali chwilę obok siebie. Nagle spytała Synnöwe:
— Czemu napisałeś tę kartkę?
— Ingrid ci mówiła! — odparł.
— To było z twej strony okrucieństwo!
— Ojciec kazał.
— Mimo to...
— Myślał, że zostanę kaleką na całe życie. Odtąd, powiedział, ja będę na ciebie pracował!
Ingrid ukazała się w dali. Zaczęli tedy znowu iść.
— Nigdy cię bardziej nie kochałem, jak wówczas, gdym cię uważał za straconą!
— Najlepiej się człowiek poznaje, kiedy jest sam! — odparła.
— Tak! Wówczas poznajemy, kto ma nad nami największą władzę! — powiedział poważnie, głośno i kroczył śmiało obok niej.
Już nie zbierała jagód.
— Może chcesz jagód? — spytała, podając mu dłoń.
Chwycił te dłoń, pełną jagód i powiedział drżącym głosem: — A więc niech będzie, jak miało być przed napisaniem tej kartki?
— Niech będzie... — odparła szeptem i odwróciła się od niego.
Szli znów obok siebie, nic nie mówiąc i dziwna, póki milczała, nie miał odwagi dotknąć się jej, ani wyrzec słowa. Ale czuł się niezmiernie lekkim, wesołym, a nawet kręciło mu się w głowie. Drżały mu przed oczyma przedmioty, a kiedy dostali się na szczyt góry, skąd można było objąć wzrokiem całe Solbakken, wydało mu się, że spędził tam całe życie,... ciągnęło go tam, jak do ojczyzny własnej.
— Pójdę tam z nią zaraz! — pomyślał, a odwaga jego wzrastała im dłużej patrzył. Powziął postanowienie i krok jego stał się szybszy i pewniejszy. — Ojciec mi pomoże — myślał. — Dłużej nie wytrzymam! Muszę tam iść, muszę! Szedł coraz raźniej, a wszystko wkoło wydało mu się światłością i szczęściem. — Tak! To się stać musi dzisiaj! Szkoda każdej godziny! — Uczuł się tak silnym, że nie wiedział, jak wyładować nadmiar tej mocy.
— Uciekasz odemnie? — zawołała nagle Synnöwe, nie mogąc mu dotrzymać kroku.
Zwrócił się ku niej zawstydzony i wrócił z wyciągniętemi rękami, a czyniąc to, myślał:
— Podniosę ją do góry!
Ale, gdy był blisko, nie zrobił tego.
— Czyż tak prędko idę? — spytał.
— Tak, — odrzekła — pędzisz bez zastanowienia!
Znaleźli się na drodze i nagle Ingrid, której nie widzieli wcale, zjawiła się tuż za nimi.
— Teraz nie możecie iść sami! — powiedziała. Torbjörn drgnął. Rozstanie zaskoczyło go zbyt nagle. I Synnöwe uczuła żal.
— Miałem ci jeszcze tyle powiedzieć! — zawołał.
Synnöwe uśmiechnęła się mimowoli.
— No, to innym razem! — zgodził się, ściskając jej rękę.
Spojrzała nań tak serdecznie, że uczyniło mu się gorąco w sercu i strzeliła mu znowu myśl: Zaraz pójdę do niej! Ale Synnöwe cofnęła delikatnie rękę, zwróciła się do Ingrid, pożegnała z nią i poszła zwolna drogą do domu. Torbjörn nie udał się za nią.
Szli teraz oboje z siostrą przez las ku domowi.
— Nagadaliście się do syta? — spytała Ingrid.
— Nie... czasu nie stało! — odrzekł i kroczył żwawo, chcąc uniknąć pytań.
— No i cóż? — ozwał się Sämund, spozierając z ponad stołu, gdy weszli.
Torbjörn nie odpowiedział, tylko zbliżył się do ławy przeciwległej i zdjął kaftan. Ingrid szła za nim uśmiechnięta. Sämund jadł dalej, spozierając od czasu do czasu z uśmiechem na Torbjörna, który wydawał się bardzo zajętym.
— Chodź jeść! — powiedział. — Zupa stygnie!
— Dziękuje! Nie jestem głodny! — odrzekł Torbjörn i siadł przy stole.
— Tak? — zdziwił się Sämund i jadł dalej. Po chwili zauważył:
— Uciekliście jak oparzeni z kościoła!
— Musieliśmy pomówić z kimś! — rzekł Torbjörn.
— No... i pomówiliście?
— Nie... tak, trochę!
— Trochę?... — powtórzył Sämund, jedząc.
Skończył, wstał, podszedł do okna i przez chwilę wyglądał. Potem obrócił się i powiedział:
— Słuchaj, chłopcze! Idźmy w pole zobaczyć co się tam dzieje!
Torbjörn zerwał się natychmiast.
— No... ale ubierz się przecież! — powiedział ojciec.
Torbjörn sięgnął po stary kaftan, wiszący nad jego siedzeniem na ścianie.
— Widzisz przecież, że ja mam na sobie nowy kaftan!
Torbjóm usłuchał i wyszli. Ojciec przodem, syn za nim.
Poszli drogą ku dolinie.
— Czy nie lepiej zacząć od owsa? — spytał Torbjörn.
— Nie, zaczniemy od pszenicy! — zawyrokował Sämund.
Po chwili ujrzeli wóz, posuwający się zwolna.
— To ktoś z Nordhaugu! — zauważył Sämund.
— Nowożeńcy! — dodał Torbjörn.
Wóz zatrzymał się, zrównawszy się z nimi.
— To dumna sztuka ta Marit! — szepnął Sämund, patrząc na kobietę, siedzącą na wozie. Miała na głowie chustkę, drugą na ramionach. Spoglądała spokojnie, a na twarzy jej nie było widać najlżejszego zmieszania. Mąż zato był blady, przygnębiony i rysy jego były łagodne, jak zwykle u ludzi, których nęka jakaś tajona troska.
— Oglądacie zbiory? — spytał.
— Tak! — odparł Sämund.
— Dobrze wypadły tego roku.
— O tak! Mogło być gorzej!
— Późno wracacie z kościoła!
— Było dużo znajomych... musieliśmy się pożegnać.
— Jakto? Czy wyjeżdżacie?
— Ja wyjeżdżam... — rzekł nowożeniec.
— Daleko?
— O... dosyć!
— Dokądże to?
— Do Ameryki...
— Do Ameryki? — wykrzyknęli obaj.
— Dopiero co po ślubie...
Młody człowiek uśmiechnął się.
— Zda się, że będę musiał tu pozostać czas jakiś ze względu na nogę, powiedział lis, wpadłszy w samotrzask!
Marit spojrzała na męża, potem na Sämunda i Torbjörna, lekki rumieniec przebiegł jej twarz, ale ani jeden muskuł nie drgnął.
— Żona pewnie też jedzie? — rzekł Sämund.
— Nie... zostaje.
— W Ameryce łatwo zarobić... — zaczął Torbjörn, czując, że nie należy przerywać w tem miejscu rozmowy.
— Pewnie... — potwierdził nowo żeniec.
— Ależ Nordhaug, to wspaniała posiadłość... — zauważył Sämund.
— Zadużo tam ludzi... — odrzekł i popatrzył na żonę.
— Jeden zawadza drugiemu! — dodał.
— Ano, to szczęśliwej drogi! — powiedział Sämund i podał mu rękę. — Niech ci Bóg da to, czego pragniesz!
Torbjörn spojrzał bystro na dawnego kolegę szkolnego i powiedział:
— Nim pojedziesz, chciałbym z tobą pomówić!
— Bardzo to miło móc z kimś poczciwie pogadać! — odrzekł, rysując biczem jakieś znaki na piasku.
— Przyjdź do nas! — ozwała się Marit.
Obaj spojrzeli na nią zdumieni. Nie przypuszczali, że może przemawiać tak słodkim głosem.
Wóz ruszył w dalszą drogę. Nie spieszno im było, lekka chmurka kurzu szła za nimi. Słońce rozjaskrawiło jej jasną, jedwabną chustkę, odbijającą od ciemnej sukni. Za chwilę znikli za pagórkiem.
Ojciec i syn kroczyli długo w milczeniu.
— Zdaje mi się, że on nie prędko wróci! — ozwał się Torbjörn.
— Tak jest najlepiej! — odparł Sämund. Szczęścia musi szukać w obczyźnie, kto go nie ma w domu!
I znowu szli, nic nie mówiąc.
— Minęliśmy łan pszenicy — rzekł Torbj oni.
— To nic! Obejrzymy za powrotem.
Szli dalej, a Torbjörn nie pytał dokąd idą, gdy minęli granicę Grunlinden.