Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXVII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

Jerzy bez trudności znalazł w Beaulieu d’Anjorranta i jego świadków. Znajdowali się w osobnym pokoju restauracyi, zwanej La Réserve. Choć służba miała wyraźny rozkaz nie wyjawiania ich tam obecności, Dubieński poznał zaprząg margrabiego, a służba poznała Dubieńskiego, i wątpliwość ustała.
Po chwili de Nielles, wywołany przez Jerzego, wyszedł z gabinetu, w którym słychać było śpiew Włochów i głosy kobiece.
— Dubieński! co pan tu robi?
— Chciałbym koniecznie rozmówić się z margrabią o jutrzejszym pojedynku.
— Z margrabią? A to po co?
— Mogę rozmówić się i z panem; pan ma większy wpływ na niego. Czy ostre warunki?
De Nielles patrzał z rosnącem zdziwieniem na Dubieńskiego, który wydawał się srodze zaniepokojonym. Po krótkiem wahaniu opowiedział jednak warunki pojedynku:
— Dwie kule, dwanaście metrów.
— Ależ to zabójstwo! Oleski z rzutu ręki trafia niechybnie w bilet wizytowy!
— Co pan opowiada?
— Jak to opowiadam?... widziałem go dzisiaj w strzelnicy, a znam go przecie nie od dzisiaj. Miał z dziesięć pojedynków; w każdym postrzelił przeciwnika, a jednego zabił. Od tego czasu nikt mu się nie naraża. To najsławniejszy u nas paliwoda i awanturnik.
De Nielles patrzał z niedowierzaniem na wzburzonego Dubieńskiego; pomyślał jednak, że choćby w tej przesadzie była tylko część prawdy, Raul zaplątał się w ładną historyę. Nie mógł jednak jeszcze zrozumieć wmieszania się Jerzego, więc zapytał:
— Przepraszam pana. Rozmowa nasza jest tak niezwykła, że musimy zrozumieć się najdokładniej. W jakim celu pan nas ostrzega?
Dubieński odrzekł z szorstką, nieco szlachetnością:
— Panie de Nielles! W każdym razie nie można mnie posądzać o nieżyczliwość dla margrabiego. Jest to człowiek, którego znam od niedawna, ale go cenię wyjątkowo. Wiele mu zawdzięczam przez samo przyjrzenie się jego stylowi. A jeżeli obcy nawet odczuwają jego wartość i szacowność, własne społeczeństwo mogłoby tem bardziej go ochraniać i nie wystawiać na tak groźne niebezpieczeństwo.
De Nielles pomyślał, że Dubieński jest poetą i młodzieńcem. Jednak ziarno niepokoju o przyjaciela zaczęło kiełkować. Nadrabiał tylko miną.
— Jeżeli chodzi o umiejętność strzelania, d’Anjorrant wygrał niedawno międzynarodowy konkurs strzelecki.
— Tem gorzej. Tamten wie zapewne o tem i strzeli odrazu na komendę: ognia! To jego sposób.
De Nielles rozkrzyżował ręce:
— Trudna rada... A dlaczego pan Oleski tak miękko obszedł się przed kilku dniami z księciem Kobryńskim?
— To długa historya. Muszę się przyznać panu, że dobrze pracowałem, aby się Oleski zadowolił listem przepraszającym od mego szwagra.
— Kobryński pisał list?! Nikt przecie o tem nie wie!
— A ja wiem dobrze, bo sam ten list... nosiłem.
— Nic nie rozumiem... O la la!... Cóż zatem? Jakie jest pana wrażenie?
— Trzeba zmienić warunki.
— Protokół podpisany.
— Ze Słuszką da się to zrobić.
— Hm... W każdym razie, panie Dubieński, nasza rozmowa zostanie bezwarunkowo między nami.
— Co do tego, słowo honoru.
Rozstali się. Jerzy usiadł w ogrodzie, w miejscu mało oświetlonem, z którego mógł dobrze obserwować wyjście z restauracyi. Zauważył najprzód, że śpiewy w budynku umilkły; wkrótce potem spostrzegł d’Anjorranta wychodzącego do ogrodu ze swymi dwoma sekundantami. Cofnął się w cień i zręcznie skierował kroki ku wyjściu. Na szosie wsiadł do swego powozu, ujechał paręset kroków w stronę Nizzy i kazał stanąć. Wysiadł, ukrył się przy drodze i czekał.
Wydało mu się, że długo czekał. Woźnica, wietrzący jakiś pościg, jakieś miłosne śledztwo, stał się odrazu wspólnikiem, bez umowy, przez zamiłowanie do podobnych zajęć. Choć drzemał niby spokojnie na koźle, dawał znak lekkiem trzaśnięciem z bicza, gdy kto się zbliżał po szosie. Ale przejechało kilka powozów nieznajomych, jeden z zakwefiowanemi damami.
— Jeszcze nie oni... a może i nie pojadą? może nie zdołałem trafić im do przekonania?
W wyziewach ciepłej nocy Jerzy drżał z oczekiwania, ze wzruszenia i tak gorąco pragnął pomyślnego skutku swych zabiegów, że zaczął się modlić. Do kogo, o co się modlił? ta świadomość była w nim mętna; ale cisnęły mu się do ust stare, uświęcone słowa, podczas gdy właściwie modlił się do życia o szczęście.
Nareszcie drgnął na głośniejszy turkot rozpędzonego powozu. Schwind i de Nielles jechali w stronę Nizzy. Zapewne jadą, zmieniać warunki pojedynku.
Jerzy podążył za nimi opodal. Jeżeli wejdą do klubu, jeżeli zapytają o Słuszkę, który tam mieszka, wszelka wątpliwość ustanie. Świadkowie zmodyfikują protokół.
Z radością stwierdził Jerzy trafność swych przewidywań. Dowiedziawszy się dokładnie, że sekundanci margrabiego są w pokoju Słuszki, odszedł od drzwi klubu, odprawił powóz i stanął na ulicy, przeciągając się rozkosznie.
Spojrzał w niebo księżycowe, kuszące, jakby szukając i radząc się swej gwiazdy. Była godzina pierwsza po północy.
— Zabrnąłem trochę w kłamstwo. Ale gdy chodzi o zbawienie człowieka...
Konsekwentnie trzeba było pójść do pani de Nielles.
Dowiedział się od portyera, że pani, która tu przyszła wieczorem, przed północą odeszła. Napisał przy świetle latarni ołówkiem na kartce:
»Wszystko dobrze, niebezpieczeństwo usunięte«.
Chodziło teraz znowu o uspokojenie kobiety.
Tę kartkę posłał przez portyera na górę, sam zaś poszedł do mieszkania pani Oleskiej. Spostrzegł odrazu przyćmione światło w jednem z okien drugiego piętra, gdzie mieszkała Anna i namyślał się:
— Jeżeli zadzwonię, obudzę służbę, zadziwię wszystkich, że przychodzę w nocy, i będę zmuszony wyjść natychmiast, powiedziawszy byle co bo wiele nie mam do powiedzenia... To na nic. Spróbuję inaczej.
Przejrzał ulicę w obie strony: była pusta. Zagwizdał wyraźnie polską piosenkę, której tu zapewne nigdy nikt nie słyszał.
Nie omylił się w rachubie: otwarto okno, i Anna wychyliła się z niego.
— Co? co się dzieje?
Jerzy bardziej giestami niż głosem odpowiedział, że nie może mówić z tego oddalenia. Po kilku usiłowaniach porozumienia się, Anna położyła palec na ustach, wskazała potem ręką na drzwi od ulicy i znikła z okna. Nie trudno było zgadnąć. Jerzy z bijącem sercem stanął pod drzwiami.
Ostrożny obrót klucza w zamku i szept jej samej, Anny:
— Wejdź pan. Proszę cicho za mną po schodach.
W ciemności postępował Jerzy za szelestem sukni.
— Zakręt, znowu schody.
— Wziąłbym ją na ręce, poniósłbym aż do sypialni... wpiłbym się w jej usta, w szyję — myślał Jerzy, dzwoniąc zębami, wyciągając ręce za uciekającym pod górę cieniem i zapachem.
Pręga światła od uchylonych drzwi oświecała coraz lepiej ten pościg. Anna wbiegła jak kot na ostatnie piętro i wsunęła się szybko do swego mieszkania. Tylko lepsza znajomość gruntu wyratowała ją od objęć goniących za nią w ciemności.
Gdy stanęli na górze, w oświetlonym już pokoju, Jerzy pohamował się nieco i przypomniał, że zdać musi sprawę.
Jednak źrenice Anny rozszerzone, usta napół otwarte nie wyrażały jedynie ciekawości. Patrzała mu w oczy, blizko, a oddech jej gorący dawał Jerzemu przedsmak jakichś poufałości nieznanych, rozkoszy zawrotowych. Te posiąść za byle jaką cenę...
— I cóż?... mów pan, mów nareszcie!
— Wszystko załatwione, usunięte...
— Jakim sposobem? kto się cofnął?
— Nikt. Ale zmienili warunki, i pojedynek odbędzie się tylko dla formy...
— Czy być może?! czy to możliwe u was?
— To tajemnica, którą wyjawiam. Musi mi pani dać słowo honoru...
— Daję, daję. Wiesz, że jam zdradzić nie zdolna. Ale kto to uczynił? Czy Fabiusz zgodził się?
Jerzy odwrócił oczy na chwilę.
— Zgodzili się za niego sekundanci.
— Więc niebezpieczeństwa niema?
— Tyle co na polowaniu dla myśliwych. Musiałem wielu użyć sposobów. Nastraszyłem świadków d’Anjorrant’a.
Tu Jerzy przypomniał, że de Nielles wziął od niego słowo honoru... Ale i pani Oleska dała także słowo... To niby antydotum.
— W tej chwili — ciągnał dalej Jerzy, ośmielony pierwszym krokiem — Schwind i de Nielles zmieniają w klubie umówiony protokół, a są jeszcze inne sposoby: sekundanci nabijają przecie pistolety...
— Rozumiem. Ale czy pan ręczy mi za to?
— Ręczę... Tylko pamiętać trzeba, że to tajemnica, o której nikomu wiedzieć nie wolno!
— Jerzy! mój Jerzy! to szlachetnie ocalić człowieka, to pięknie zbawić kogoś, który był niby... współzawodnikiem.
Garnęła się do niego z pałającemi oczyma, bezbronna, wzruszona. On zaś ją, jak pewną zdobycz, brał w ramiona wolno, z rosnącym szałem, aż złączyli się ustami i pozostali przez chwilę w uścisku.
— Nie teraz — wypraszała się mdlejącym głosem, oblewając mu twarz swym oddechem — aż odbędzie się tamto, aż tamci wrócą... mój jedyny...
— Na co czekać? Co może stanąć między nami a szczęściem?... Świat nie istnieje, tylko ty, tylko my, połączeni na wieki. Anulko, żono duszy mojej, Anulko...
Uniósł ją jak dziecko w silnych ramionach i przepadł z nią w ciemnościach sąsiedniego pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.