Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

W ogromnym ogrodzie rozkoszy kilku zaledwie ludzi myślało o poważnych i groźnych rzeczach, paru o możliwej śmierci. Reszta chodziła pijana po drogach, przystrojonych pachnącą roślinnością, nad morzem chłodzącem zbytnie upały, po domach i zakładach urządzonych dla wszystkich zachcianek. Byle tylko mieć pieniądze, można posiąść tu wszystko, a nie dbać o nic.
Późna wiosna na tem wybrzeżu jeszcze bardziej upaja niż wczesna. Mnożą się kwiaty afrykańskie, rozmarzające egzotycznie; upał, choć natężony, jest lekki z powodu przesycenia słonym oddechem morza i rzeźwą wonią pomarańcz. Nikt nie opuszcza tego kraju z powodu, że już za gorąco, albo niezdrowo dla ciała, lecz że za gorąco i niezdrowo dla duszy. Jeżeli kto nawet nie czuł nigdy duszy w sobie, poczuje ją tutaj przez ból rozkoszny i trwożny, który zadrga w nim po dłuższym pobycie na Rivierze. I wtedy silniejsi zrywają się: dość tego! prędko pakują kufry i, nie oglądając się na rozpłakaną z tęsknoty Amfitrytę, uciekają. Słabsi zaś siedzą jak najdłużej, a kiedy już upały lata, albo brak zupełny pieniędzy, albo nieuniknione domowe obowiązki wypędzą ich, odjeżdżają, płacząc.
Szał Riviery niepodobny jest do innych szałów: nie zgiełkliwy ani męczący. Ogarnia powoli i miękko, usypia i podnieca zarazem; podnieca apetyty i pragnienia, usypia zaś tylko pamięć o nudnych obowiązkach. Powietrze tutejsze perswaduje wymownie, kusi nieustannie, a tak łaskotliwie i przemożnie, jak przez sen bezsilny.
Pani Anna zapadała coraz bardziej w taki sen, zwłaszcza od czasu, jak silna przewodnia ręka Fabiusza oddaliła się od niej. Jerzy był mistrzem innego rodzaju. Niedawno miała go pani Oleska za uosobienie zmysłowej pokusy. Teraz już nie. On poprostu kocha i obawia się tylko, czy dawniejsze uczucie w sercu kochanej osoby nie jest jeszcze groźne dla niego. Obawia się niepotrzebnie: Fabiusz pozostanie zawsze doskonałym przyjacielem, rodzajem ojca; sam zresztą tego tylko pragnie... A Jerzy będzie mężem, mężem-kochankiem, trudnym może do utrzymania na wodzy, ale tem ponętniejszym.
Wczoraj powiedział:
Życie moje do pani należy.
A ona zapytała:
— Gdybym to wzięła na seryo?
On znowu, z wyrazem twarzy tak szlachetnym:
— Mówię poważnie i szczerze; a jeżeli nie zupełnie jeszcze wyraźnie, to tylko dlatego, że oczekuję odpowiedzi na pewien list.
— Jaki znów list?!
— Do ojca.
— Czy pan nawiązał lepsze stosunki z ojcem?
— Na ważnym przełomie życia poczytałem to za swój obowiązek.
Ona zamilkła, napół zadowolona, a on dodał:
— Czekam na tę odpowiedź. Ale jakakolwiek będzie, szczęście moje zawisło na odpowiedzi pani.
— Nie słyszę zapytania.
— Przez wszystkie dni od czasu, jak panią tu spotkałem, przez każdą myśl i każde słowo mówię to samo. Czy pani nie rozumie mnie? nie zgaduje?...
— Na zagadki nie odpowiadam.
— Może on nieśmiały z kobietami? — myślała pani Oleska, wspominając ostatnią rozmowę. Jednak to wyraźne, co mi powiedział; tylko dlaczego ten zbuntowany poeta tak metodycznie czeka na odpowiedź ojca?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gwałtowne uderzenie w dzwonek. Po chwili, bez anonsowania, wpadła pani de Nielles, niepokojąca przez swe pomieszanie. Była godzina dziewiąta wieczorem.
— Proszę się nie dziwić. Czy pani wie, że d’Anjorrant bije się jutro na pistolety z pani kuzynem?
Anna pobladła silnie i opadła na krzesło.
— Nie wiem... to nie może być.
— Jakto nie może być? Będzie! za kilka godzin. Ale my temu przeszkodzimy. Gdzie jest pan Oleski?
— W Powinien być w Antibes.
— Wracam stamtąd, niema go domu. Wszyscy gdzieś poznikali. Mój mąż także ma gdzieś noc przepędzić poza domem... d’Anjorrant także. Kryją się... Niech pani sprowadzi do siebie Dubieńskiego.
— Tutaj?... ale noc zapadła...
— To proszę iść do niego... Niema co się namyślać; ostatnia chwila do działania.
Anna powstała instynktownie, ale zachwiała się niezdecydowana i bezradna.
— Albo niech go pani sprowadzi do mnie. Mnie to wszystko jedno.
Ten projekt wydał się odrazu dobrym Annie. Napisala drżącą ręką kilka słów do Jerzego.
— Proszę mi to dać. Mam posłańca, który go znajdzie natychmiast. A my wychodźmy. Powóz czeka przed drzwiami.
Za chwilę dwie kobiety przeniosły się nieopodal do mieszkania pani de Nielles.
W kwadrans później zjawił się Dubieński.
—Zostawiam was samych, porozumiejcie się — rzekła pani domu, oddalając się z salonu do swego pokoju.
— Panie Jerzy! — rzekła Anna zdławionym głosem: — Fabiusz strzela się jutro... trzeba temu przeszkodzić... Pan to uczyni!
— Jakim sposobem? Na to niema rady.
— Pan znajdzie... Mam tyle do pana zaufania! Pierwszy raz o coś proszę naprawdę, usilnie...
Jerzy wziął ją za obie ręce i patrzał prosto w błagające oczy: jakie piękne! — ale zarazem poczuł zazdrość, że kto inny jest przyczyną tego lubego niepokoju.
— Zawsze tamten? — rzekł dramatycznie.
— On nie może umrzeć. On z mojej winy zaplątał się w te intrygi. Gdyby mu się coś stało, ja włożyłabym wieczną żałobę. To prawie ojciec!
— Proszę jednak powiedzieć... czego pani po mnie się spodziewa? Co mam uczynić? Czy stanąć za niego?
Anna cofnąła się, przerażona.
— Nie!... jak można myśleć!... Pan mi jesteś jeszcze droższy... inaczej.
Jerzy posunął się ku niej, wyciągnął ręce, a ona, nie broniąc się, dała się wziąć w objęcia. Złożyła głowę na jego ramieniu, cała drżąca. Teraz on tracił głowę.
— Najmilsza moja! najcudniejsza! Skoro tak jest, gotów jestem na wszystko teraz i zawsze... Daj mi ust skosztować... nie broń się, jam twój na wieki. Skoro więc mamy się pobrać... Anno...
Odsunęła się od niego silnie, ale tak miłośnie i łaskawie, że nie mógł podejrzewać szczerości jej słów:
— Nie pora. Pan wie, że mu ufam i dawno już oddałam mu serce... Ale teraz trzeba ratować tego człowieka. Pan zrobi co tylko możliwe... Zrobisz to dla mnie, Jerzy?
— Co tylko w ludzkiej mocy, ale pozwól... pobłogosław mnie na tę wyprawę, daj mi stopy swe ucałować, powtórz raz jeszcze...
I klękał i znów wstawał, aż Anna rzekła stanowczo:
— Panie Jerzy! — jesteśmy w cudzym domu i każda chwila droga. Jeżeli mnie kochasz, idź i działaj.
Dubieński zerwał się i poszedł szybko ku wyjściu. Zawrócił się:
— Dokąd mam dać znać, jeżeli coś uzyskam?
— Zapewne tutaj...
Pobiegła do drzwi, za któremi znikła pani de Nielles, i zawołała:
— Hrabino! czy tutaj czekać będziemy?
Pani de Nielles wbiegła żywo do salonu; dowiedziała się, że Dubieński wybiera się do tych panów.
— Czy pan wie, gdzie się znajduje d’Anjorrant?
— Wiem. Jest w Beaulieu ze swymi sekundatami.
— On wszystko wie! Kochany z pana chłopiec! Ruszajże i niech nasze gorące życzenia panu sekundują.
Ściskany za ręce, kochany, a razem wypychany za drzwi, Dubieński znalazł się wkrótce na ulicy.
Obie kobiety spojrzały na siebie.
— Czy pani myśli, że on potrafi odwrócić pojedynek?
— Jest bardzo — zręczny odpowiedziała Anna.
— A Raul? któż zręczniejszy od niego?! I zaplątać się w taką głupią historyę... Mądre te przepisy honoru męskiego, niema co mówić!... Płakać można ze złości nad tą tragi-komedyą honoru!...
Pani Oleska spostrzegła rzeczywiście łzy w oczach pani de Nielles i teraz dopiero zdała sobie sprawę, że powierzchowna, obca elegantka ma także serce, które bije dla d’Anjorranta. Poczuła nagłą sympatyą dla niej. I między temi dwiema, które niepokoiły się każda o innego przeciwnika, powstała konieczność zwierzeń.
Dubieński stał długo na ulicy, nim doszedł do postanowienia. Był najprzód oszołomiony przez ostateczne wyznania, które zapadły między Anną a nim prawie przypadkiem z powodu elektryczności obcej, przesycającej powietrze. Czuł też w żyłach ogień niezwykły, nowy, pomimo wszelkich porównań. Pomyślał jednocześnie, że ma «pecha». Gdyby taka chwila gdzieindziej i z innego powodu! Wreszcie zdawał sobie sprawę, że coś heroicznego zdziałać mu wypada, aby ukoić niepokój Anny.
— Właściwie to niedorzeczne. Kazała mi ocalić mego współzawodnika... Wprawdzie go się już nie boję. Ale ona drży o niego?... Gdy się ożenię, ten Fabiusz nie usunie się od niej. Nie groźne to, ale śmieszne. Teraz jednak trzeba coś począć... Ale co?...
Poszedł przed klub, wybrał najlepszy ze stojących tam powozów i kazał pędem jechać do Beaulieu.

Gdy się to działo, Fabiusz przyszedł do mieszkania Anny. Służąca oznajmiła mu, że pani przed kwadransem wyszła z hrabiną de Nielles, nie powiedziała dokąd idzie i kiedy wróci.
Fabiusz sposępnial, pomyślał chwilę i rzekł:
— Tak, tak... przypominam sobie, że pani miała dzisiaj spędzić wieczór z państwem de Nielles... A czy panienka już śpi?
— Jeszcze nie.
— Proszę powiedzieć pani Jabłońskiej, że chciałbym zobaczyć się z dzieckiem.
Chciał zaczerpnąć skądkolwiek spokoju, którego nie znajdował dzisiaj we własnem sumieniu. Zawikłał się w skutki najlepszych swych zamiarów, a teraz nie miał już dość siły, aby konsekwentnie stanąć w rozterce z całym światem, urządzonym wstrętnie i wadliwie. Zresztą było za późno. Od paru miesięcy ustępował ze swych pragnień i teoryi na rzecz obcego porządku, teraz płaci za to niebezpieczeństwem życia i wstydem przed samym sobą. On, Fabiusz Oleski, wmieszany w awanturę pojedynkową w Nizzy!...
Przyszedł tutaj, aby na chwilę zapomnieć. Los jednak był przeciwny, bo do trwającego niepokoju dodawał inny: niepewność o zachowaniu się Anny tej atmosferze niebezpiecznej... Może lepiej, że jej nie zastał: nie pora na rozmowy zasadnicze, a tem bardziej na rozrzewnienia. Ostatecznie zaś był już postanowił iść dalej samotny przez życie, jeżeli życia, które dziś tak lekko naraża, nie zwichnie, lub nie zakończy.
Po chwili pani Jabłońska wprowadziła do salonu Zosię, tłómacząc się usilnie, że dziecko ma już warkoczyki na noc zaplecione.
— Nic to, owszem, wygląda jak osoba. Chodź tu, Zosiu, do światła; chcę z tobą trochę pomówić przed wyjazdem.
Bona oddaliła się dyskretnie.
— Wujaszek wyjeżdża?
— Jutro, moje dziecko. Nawet, jeżelibym nie miał już czasu wstąpić do mamy, pożegnaj ją odemnie. Będziesz pamiętała, Zosiu?
— Będę... Ale wujaszek nie wyjeżdża?
Dziewczynka miała dziś rzeczywiście pozór dojrzalszej osoby; włosy inaczej uczesane uwydatniały kształt jej główki i wielkie podobieństwo rysów do matki. Była przytem podniecona, jak bywają nerwowe dzieci przed nocą, i smutna zarazem, bo nie uściskała na dobranoc matki.
To wszystko czyniło jej oczy tak wyrazistemi, że Fabiusz uwierzył w intuicyę tej maleńkiej kobietki.
— Jeżeli będę mógł, wyjadę. Mam dużo do roboty u nas, w kraju.
— Co wujaszek ma tam do roboty?
— Nie wiem, czy zrozumiesz... a może zrozumiesz: pojadę odbierać naszą ziemię Niemcom.
Zosia głęboko zamyśliła się. Potem ogłosiła poważnie wynik swego namysłu:
— To pewno Śląsk?
— A jak ci to przyszło do głowy?
— Wujcio zawsze mówi o Śląsku.
— Dobrze zgadłaś, Zosiu. Pojadę tam, jeżeli Bóg da zdrowie.
— Eh! wujcio będzie zdrów! — zawołała Zosia żywo i z przekonaniem.
Fabiusz popatrzał z lubością na to śliczne stworzonko, może jasnowidzące. Potem objął dłońmi główkę i ucałował.
— Więc dobranoc, Zosieńko. Dzisiaj mówię ci dobranoc za siebie... i za mamę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.