Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXVIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.

Komedya, kochany Eustachy! komedya życia, komedya cnoty, honoru... A pod tą śmieszną maską, zgniła krew w społeczeństwie. Źle mówię: w społeczeństwie — w tłumie, który zapomniał zupełnie, co się społeczeństwem nazywa.
Fabiusz, bardzo podniecony, chodził po pustym tarasie w Antibes, wczesnym rankiem, po powrocie ze szczęśliwie odbytego pojedynku. Przeciwnicy spudłowali obaj, i zatarg przez to samo został usunięty; stało się zadość honorowi i sprawiedliwości.
Słuszka próbował uspokajać Oleskiego, który teraz dopiero, po pojedynku, był dziwnie wzburzony.
— Kiedy strona wyzywająca zaproponowała w ostatniej chwili jedną kulę zamiast dwóch i pistolety bez wizyerów, cóż to nas mogło obchodzić? Myśmy wyszli z tego znakomicie, z całą rycerską stanowczością i dyskrecyą. Nie można było lepszego nic wymarzyć.
— Czy mnie o to chodzi?! Jedna kula, dwie kule... co mi to wszystko! Co mi to znaczy, że tacy ludzie powiedzą: stał dobrze, wyszedł z honorem! Ja nie mogę wyjść bez honoru; tu go mam, w sumieniu, nie w ich marnej cenzurze. A mnie wstyd, poprostu wstyd, żem się uniósł aż do zapomnienia o swojem skromnem, ale uczciwem stanowisku. Kiedym Kobryńskiemu puścił płazem jego napaść, dałem dowód odwagi; teraz, gdym wywołał prawie zajście z d’Anjorrant’em, uległem... poprostu stchórzyłem.
— Tego już nie rozumiem wcale. Chciałeś zamknąć usta ludziom, którzy pozwalali sobie głośno cię ganić, i uczyniłeś to w sposób zupełnie rycerski.
— Tak się to jeszcze nazywa. Ale pomyśl, zastanów się, co to znaczy.
Usiadł i mówił dalej:
— Mówię z tobą otwarcie, jako z godnym poważania przyjacielem. Miałeś wybór między przyjemnymi stosunkami a przyjściem z rzeczywistą pomocą uczciwemu człowiekowi, który, według ciebie, miał słuszność i tej pomocy potrzebował. Nie wahałeś się poświęcić przyjemności dla uczynku miłosiernego.
— Ależ, Fabiuszu, dajmy temu pokój! Ja postąpiłem, jak każdy inny na mojem miejscu. Ciekawy jestem: czego ty w swojem postępowaniu tak żałujesz?
— Zmierzam do tego właśnie. Przełożyłeś względy moralne nad swą przyjemność i wygodę; stałeś się przez to użytecznym komuś, przez zapomnienie o sobie samym; jest to jedyna zasada cnoty społecznej. Ja zaś wręcz przeciwnie: poświęciłem swoje przekonania dla dogodzenia swojej niecierpliwej zachciance. W tej więc historyi ty masz zasługę, a ja jestem, co najmniej, lekkomyślny.
— Doprawdy! — zaśmiał się Słuszka: — gdybym cię nie znał, nazwałbym cię sofistą.
— Ale mnie znasz, więc nie nazywaj tak. Powiedz mi: co to jest honor?
— No... utrzymanie w każdej okazyi godności osobistej.
— Za słabe, za dalekie określenie. Honor znaczy tyle, co cześć lub zaszczyt, i był dawniej zaszczytem należnym cnocie. Honor virtutis praemium. Jakiejże cnoty zaszczytem jest honor pojedynkowy? Można być sybarytą, leniwcem, pijakiem, egoistą, do szpiku kości, nawet zbrodniarzem w zakresie obyczajów, a przytem tak zwanym »człowiekiem honorowym«. Takiego pana trzeba poważać dlatego, że nigdy nie dał sobie powiedzieć prawdy w oczy, że umie strzelać, kłuć albo rąbać, że nazywa się tak a tak i nosi modne ubranie. Ten pan nie posiada ani jednej zalety obywatela, ani źdźbła użyteczności, ani iskry cnoty, owszem jest publicznem zgorszeniem, chwastem nie do usunięcia, bo... bo ma honor! Przyznaj, że to potworne.
— Cóż robić?... Świat tak już poszedł, tak jest urządzony.
— To nie godna ciebie odpowiedź, Eustachy! Ty masz honor, bo masz serce. Ludzie bez serca nie mają honoru.
— Tak byćby powinno...
— Przypatrz się dalej, co się stało ze starożytnym człowiekiem, zasłużonym w społeczeństwie, który używał dobrej sławy, był honorowany. Ludzie pracujący dla dobra ogółu, ludzie broniący podstaw naszej cywilizacyi, prawdziwi chrześcijanie, wyznawcy i nauczyciele cnoty to (grzecznie mówiąc) marzyciele, idealiści poufniej nazywają ich głupcami. Nadto zaś, o dziwo! ci ludzie mogą wcale nie mieć honoru! Jeden z nich nie strzelał się za doznaną obrazę, drugi naraził się wyższemu towarzystwu, mówiąc głośno o jego przywarach. Wychodzi więc na to, że ludzie godni wszelkich honorów nie są honorowi, a ludziom godnym zgładzenia ze świata dla dobra tegoż świata, nic pod względem honoru zarzucić nie można.
— Rozumowanie trochę absolutne — rzekł Słuszka. — Ze zbyt wysokiego stanowiska sądzisz świat, i dlatego nic się w nim z twoją teoryą, nie zgadza.
— Przypominam owszem zasadnicze idee społeczeństw: miłość bliźniego i składanie pracy na wspólny użytek. I dlatego, że wysychają te idee w mleczu naszych współczesnych, boję się o przyszłość świata. Patrz naokoło siebie, a poczynisz spostrzeżenia zatrważające. W jakiej epoce idee społeczne używały gorszej reputacyi, niż za naszych czasów? Patryotyzm — to szowinizm; altruizm — to poza nienaturalna; sprawiedliwość — to igraszka wobec najjaśniejszego prawa pięści. Nie mówię zaś jedynie o towarzystwach, przeważnie bezmyślnych, jak tutejsze, lecz o bardzo szeroko rozpowszechnionych mniemaniach. Kto dziś naprzykład rozumem nazywa co innego, jak tylko zręczność w zdobywaniu sobie środków na wygodę i użycie, lub umiejętność kłamania?
— Odeszliśmy od przedmiotu — zauważył Słuszka: — mówiliśmy o pojęciu honoru.
— Wszystko to się wiąże. Marne społeczeństwo potrzebuje marnego honoru. Ubiór dawnego dobroczyńcy ludzkości lub przynajmniej rycerza przywdział człowiek bez serca, napół zgniły i żyjący tylko zwierzęcymi apetytami. Ale ubiór pozostał ten sam, nie zmienił nazwy i ludzi swym pozorem. Straszne są te łachmany, obiegające świat, poruszane przez żywe trupy. Teraz rozumiesz, dlaczego wstydzę się i żałuję, żem się owinął w taki płaszcz bohaterski.
— Najbardziej wyrobionych zasad niepodobna stosować ciągle; trzeba z nich coś ustąpić. Uniosłeś się, oburzyłeś się głośno na ludzi; później już innego wyjścia nie było.
— Wyjście jest zawsze. Ale siły zabrakło. Wystawiony też byłem na straszną pokusę: »Przyjaciele moi obrócili się naprzeciwko mnie i stanęli« — jak w Psalmie; w oczach ludzi, o których dbam naprawdę, widziałem niepewność, czy postępuję godnie i uczciwie. To mnie złamało. To mnie popchnęło do pojedynku i do poddania się niedorzecznym przepisom, którymi gardzę. A ja miałem o sobie mniemanie, że potrafię przez kałużę nicejską przebrnąć bez plamy na ręku i na czole!...
— Doprawdy przesadzasz trochę, Fabiuszu! Pojedynek z d’Anjorrant’em »postawił« cię tutaj. Choć o tę pozycyę nie dbasz, lepiej ją jednak mieć dobrą, niż mierną.
— W tem właśnie tkwi zasadnicza różnica naszych zapatrywań. »Pozycya«, o której mówisz, jest dla mnie czemś tak drobnem, tak bezużytecznem, że prawie nie istniejącem. Najwyżej: biletem wejścia na widowisko, któremu i bez tego mogłem się przypatrzyć dostatecznie. Dla ciebie zaś, pozwól sobie to powiedzieć, kochany Eustachy, ta »pozycya« jest smacznym narkotykiem, niebezpieczeństwem. Młodszy jesteś ode mnie, bogatszy, głośniejsze nosisz nazwisko; to wszystko tłómaczy twoją należność do tak zwanego »wyższego towarzystwa« i przyjemność, którą w niem znajdujesz. Ale ty, ze swemi szlachetnemi zasadami, z poczuciem obywatelskiem, które masz w żyłach i w sercu, nie rozumiem, jak znosisz ohydną filozofię społeczną tych panów? Czy próbowałeś kiedy pracować lub tylko pomyśleć: jaki z twego życia pożytek dla innych?
Słuszka spochmurniał, a nawet nadąsał się.
— Ach, nie wszyscy powołani są do jakiejś roli, misyi... Dla mnie wystarcza przestrzegać pewnych nieodstępnych prawideł uczciwości i przyzwoitości...
— Kochany Eustachy! Jestem nudziarzem. Skwitowałem już z powołania uśmiechniętego moralisty, bo śmiać się coraz mi trudniej. Wybacz mi. Bez ujmującego talentu mówię, co mi się wydaje słusznem i prawdziwem. Miej mnie więc tylko za logiczną książkę i jeszcze: za niepodejrzanego przyjaciela. Według mnie, wszyscy jesteśmy powołani do życia pożytecznego, nietylko do przyjemnego. Co dziwniejsza, jedynie przeświadczenie, że działamy dobrze i pożytecznie, daje nam radość spokojną, równą, której napróżnobyśmy szukali w nerwowych rozkoszach egoistycznych, opłacanych zawsze reakcyą niezadowolenia z nas samych. Może nie znam dość twojego życia i źle wnioskuję. Gdybym jednak cię zapytał: czy jesteś z tego życia zawsze zadowolony? — cobyś odpowiedział?
Słuszka odnalazł swą wymowę:
— Och, mój kochany, ja nie mam złudzeń. Ja także coś wiem. Towarzystwo, w którem się obracam, przeniknąłem na wylot; oni przede mną nic nie ukryją. Wiem, że nie można z takich złożyć społeczeństwa; oni są tylko pianą kultury jako tacy bawią mnie. A także boją się mnie, bo im nie oszczędzam słów prawdy. Może nawet utrzymuję niektórych w rygorze, szczególnie kobiety... Gdyby nie kobiety, dawno porzuciłbym tę międzynarodową koteryę. Sądzę jednak, że pozostając w niej, umiem być pożytecznym.
— Objaśnij mnie, proszę rzekł Fabiusz: co ty właściwie robisz pomiędzy nimi?
— Co?... reguluję, trzymam, stłumiam, wyróżniam...
Słuszka wykonał parę odpowiednich giestów, ale zatrzymał się przed postawą Oleskiego, który, oparłszy obie dłonie na kolanach, kontrolował go życzliwem, ale przenikliwem spojrzeniem. Nareszcie Słuszka roześmiał się:
— Tak... tybyś powiedział, że czas tracę.
— I zdrowie duszy — dodał Oleski.
— Może...
— Wiesz co? Wyjedźmy stąd razem! Masz jeszcze dużo ziemi. Na swojej ziemi można wiele pięknych rzeczy urządzać.
— Teraz nie mogę. Oczekują mnie różne zajęcia w Paryżu.
— Wyścigowe?
— Nietylko.
— Żadnego nie mam prawa mieszać się do twojego życia. Jednak tak głęboko przekonany jestem, że nasze powietrze służyłoby ci lepiej, niż tutejsze, że śmiem nalegać.
Nic jednak nie postanowiono. Słuszka opuścił tymczasem Oleskiego, bez werwy, ale z żywem uczuciem przyjaznem.
— Nie wyjeżdżaj ty jeszcze. Pomyślę. Mam i tutaj niektóre zawikłania.
Uściskał serdecznie nowego przyjaciela.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.