Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   325   —

scu mało oświetlonem, z którego mógł dobrze obserwować wyjście z restauracyi. Zauważył najprzód, że śpiewy w budynku umilkły; wkrótce potem spostrzegł d’Anjorranta wychodzącego do ogrodu ze swymi dwoma sekundantami. Cofnął się w cień i zręcznie skierował kroki ku wyjściu. Na szosie wsiadł do swego powozu, ujechał paręset kroków w stronę Nizzy i kazał stanąć. Wysiadł, ukrył się przy drodze i czekał.
Wydało mu się, że długo czekał. Woźnica, wietrzący jakiś pościg, jakieś miłosne śledztwo, stał się odrazu wspólnikiem, bez umowy, przez zamiłowanie do podobnych zajęć. Choć drzemał niby spokojnie na koźle, dawał znak lekkiem trzaśnięciem z bicza, gdy kto się zbliżał po szosie. Ale przejechało kilka powozów nieznajomych, jeden z zakwefiowanemi damami.
— Jeszcze nie oni... a może i nie pojadą? może nie zdołałem trafić im do przekonania?
W wyziewach ciepłej nocy Jerzy drżał z oczekiwania, ze wzruszenia i tak gorąco pragnął pomyślnego skutku swych zabiegów, że zaczął się modlić. Do kogo, o co się modlił? ta świadomość była w nim mętna; ale cisnęły mu się do ust stare, uświęcone słowa, podczas gdy właściwie modlił się do życia o szczęście.
Nareszcie drgnął na głośniejszy turkot rozpędzonego powozu. Schwind i de Nielles jechali w stronę Nizzy. Zapewne jadą, zmieniać warunki pojedynku.