Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chcesz, abym powiedział, coś sobie wtenczas myślał? A ot coś myślał. Myślałeś sobie: „Masz wiedzieć, kpie szlachcicu, że choć mnie ludzie za pochodzenie moje sponiewierali, ja go nie wstydzę się; owszem, wysławiam, — a was bałwanów znać nawet nie chcę!“ Może nieprawda? powiedz: że nieprawda. Zełżyj!

Jerzy (uśmiecha się). Łgać nie będę. Zupełnie tak, jak pan mówi, nie myślałem... ale, że względem pochodzenia mego nigdy Judaszem nie zostanę i że go nie mam wcale za gorsze od innych, to prawda jest. (Zapala się). A czemże ono gorsze? Nie od złodziejów ani inszych zbrodniarzy pochodzę, ale od takich, którzy w pocie czoła dostarczali chleb sobie i drugim. (Z dumą). Ojciec mój prosty człowiek, często nawet w łapciach chodzi, bo go nie zawsze stać na buty, ale przez to samo, co w życiu swojem przepracował i przecierpiał, wart każdego innego poczciwego człowieka, choćby na największych wysokościach urodzonego.
Kulesza. Masz racyę, masz racyę! Kto z nas gorszy, a kto lepszy, i czyi ojcowie byli gorsi, a czyi lepsi, Bóg — niech sądzi, Bóg zarówno wszystkich ojciec.
Jerzy (rozgrzany). Pan sam wie najlepiej, jak ja do tej dziewczyny przywiązany byłem. Serce mi się rozdarło, gdy się przekonałem, że nie tyle warta, co ją ceniłem. (Z bólem). Ileż to razy — od owego okropnego wieczora począwszy — ukazywała mi się we śnie i na jawie, aby znowu rozwiać się jak mara i mnie w żałości pozostawić... to już ja jeden wiem, i pewno o tem nikomu opowiadać nie będę...