Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzisz? Jaki z ciebie mężczyzna, kiedy dla babskiego bzdurstwa poczciwość pod nogi chcesz sobie brać?

Jerzy. Bo proszę...
Kulesza. Nie przerywaj! (Spluwa na bok). Pfuj! i to wszystko przez jedną dziewczynę, która może i podeszwy twego buta nie warta! Wstydziłbyś się: i oczów ludzkich i samego siebie! (Spluwa na bok). Pfuj! spodziewałem się, że wcale innym jesteś! Jak Bóg na niebie, spodziewałem się po tobie wcale czego innego! (Sapie).
Jerzy (który patrzył na niego z zadziwieniem). Ja panu bardzo wdzięczny jestem za życzliwość i naukę, ale pan o mnie wcale nieprawdziwe ma wyobrażenie, skoro myśli, że ja dla babskiego bzdurstwa i dziewczyny...
Kulesza. Wiem! wiem!... ale to też głupstwo, może jeszcze większe, aniżeli tamto. Dla tego, że na świecie kupę bałwanów znalazłeś, to już zwątpiłeś o tem, czy na nim ludzie być mogą!
Jerzy. Przepraszam pana, ludzie na świecie są pewno, i dobrzy ja o tem wątpienia nie mam tylko nie dla mnie!
Kulesza. A toż czemu?
Jerzy (z błyskawicą gniewu w oczach). Temu, że na taką poniewierkę, jaką raz zniosłem, drugi raz nie narażę się pewno i wszystkim, oprócz swojej familii i innych ludzi sobie równych, na zawsze obcym pozostanę!
Kulesza. I to wiem, wiem... a jakże! Dla tej przyczyny odstrychnąłeś się od naszego domu, dla tejże i rodziców swoich przedemną wysławiałeś. Czy