Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Kulesza. Słyszę, słyszę ich robotę... aż echo od niej się rozlega. (Po chwili). Powiedz mi Grzegorzu, jak się pan Jerzy miewa? bo już dawno oczy moje go nie oglądały. Z brzaskiem dnia pędzi do lasu, ledwie po północy wraca... a i jada nawet za domem, tak, że nie ma sposobu spotkać się z nim i pogadać.
Grzegorz. Od czasu, jak wróciłem z Wasilkowiec, na objad zachodzi do mojej chaty. Je to samo, co i my, biedni ludzie: groch i kartofle.
Kulesza. Groch i kartofle! (na str.). Oj! żal mi go... żal.
Grzegorz. Mało mówi... a jak zagada, to o rodzicach, za którymi jest tęskniący... to o ojcu, to o matce... A bo proszę pana, matki pana nadleśnego tylko co nie widać. Jak byłem u nich, obiecała, że dziś przyjedzie.
Kulesza. O tem przybyciu wspominała mnie już Teofila i Awrelka. Pewno Grzegorz im powiedział?
Grzegorz. Tak, proszę wielmożnego pana, ja. (Patrzy na prawo). A ot! i pan nadleśny nadchodzi.
Kulesza (na str. patrząc we wskazanym kierunku). Teofila miała racyę: zmizerniał... oho! zmizerniał! Zgryzota, a do tego co dzień na objad groch i kartofle, na płótno wyblichować mogą najtęższego człowieka!
SCENA DRUGA.
CIŻ SAMI i JERZY.
Jerzy (blady, widocznie zmęczony, wchodząc mówi do siebie). Na dziś, dość roboty! (Idzie do leśników i oddaje