Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tny, czy też ambitny... i tak jak dawniej wszystko mi powierza... Przecież to lżej jest, kiedy człowiek może komukolwiek wszystko powierzyć.

Jerzy (przyciszonym głosem). Ja pannie Aurelii bardzo wdzięczny jestem za przyjaźń, którą mi pani okazuje, ale przyjąć mi jej nie wolno... ona pomiędzy nami być nie powinna. Dobrze życząc pannie Aurelii, nie chcę swoją przyjaźnią ubliżenia pani sprawić...
Aurelia. Co pan wygaduje?
Jerzy. Dziś rano jeszcze inaczej myślałem, ale potem taką srogą naukę mi dano, że o niej, póki życia nie zapomnę i na zawsze już będę wiedział do kogo powinienem przybliżyć się, a od kogo trzymać się w oddaleniu, aby mnie potem nie oddalono. Wiele z tego, co było we mnie przewróciło się obecnie do góry nogami, albo też i zupełnie znikło, a choć życzliwość moja dla pani nie znikła, jednakowoz okazywać mi jej nie trzeba, aby czasem przez to kogoś nie obrazić i pani nie pokalać. Dobranoc pani. (Idzie ku drzwiom i raz jeszcze wszystkim się kłania). Dobranoc, państwu. (Wychodzi).
SCENA SIÓDMA.
CIŻ SAMI prócz JERZEGO.
Kulesza (który zmiótł pełen talerz). Tak mnie oziębił, (odsuwa talerz) że aż apetyt straciłem. Awrelka! pójdź sam tutaj... (Aurelia ociera ukradkiem łzę kręcącą się w jej oku i zbliża się powoli do ojca). No, i cóż?