Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Teofila (jęcząc i wzdychając). Ach! co się stało! co się stało!
Kulesza. Stało się, co się stać miało. Żal mi chłopaka... no! ale rozpaczać i szlochać nie ma powodu... Teofila zaś już... już gotowa...
Teofila (przerywając i zagadując). Wszystko wystygło!... Mocny Boże, z taką wieczerzą!... Możeby Floryan jadł?
Kulesza. Przecież na niego zaczekać należy. Powiedział, że wróci...
Teofila. A to już chyba zaniosę do kuchni, żeby odgrzać. Karolka! weź salaterkę... a Floryan niech ma cierpliwość i zaczeka...
Kulesza. Zaczekam. Mówią: od cudzego frasunku głowa nie boli... a mnie, powiem prawdę, prawie się już jeść odechciało!
Teofila. Jezus, Marya! jeszczeby czego! Pójść spać bez wieczerzy, dla Floryana pewna choroba. (Do Karolki, która wzięła salaterkę). Ostrożnie!... żebyś nie rozlała!
Karolka (nagle wybucha śmiechem i mówi po cichu do matki). Mamo!... jaka ona głupia, że taki śliczny pierścionek odesłała!
Teofila. Co ty wiesz?! (Popychając ją). No... idź już idź! (Puszcza Karolkę przed sobą, a potem sama za nią wychodzi).
Kulesza. (Sam. Przechadza się czas jakiś zamyślony. Potem zaczyna gwizdać. Potem znowu przechadza się i gestykuluje. Wreszcie staje i mówi). Nieraz człowiek mówi: głupia baba, ot! bzdurstwa plecie... albo: u niewiasty włosy długie, a rozum krótki... tymczasem,