Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chodź ze mną do mojej kancelaryi, tam będziemy sami. (Chce go wziąć pod ramię i odprowadzić, ale Jerzy mu się wyrywa).

Jerzy (przejęty gniewem zrywa z palca pierścionek, rzuca go posłańcowi w twarz i mówi gorączkowo). Masz!... Pannie Salomei powiedz odemnie, że ja żadnych pamiątek od niej nie potrzebuję... a panu Osipowiczowi, że ja pięknie się kłaniam jemu i zapowiadam, że nie daj Boże, aby on kiedykolwiek jeszcze przeciw ojcu mojemu językiem chlasnął, bo jeżeli to do uszu moich dojdzie, przyjadę... i jak Bóg na niebie, łeb roztrzaskam. Tak powiesz, rozumiesz: łeb roztrzaskam... Nie kijem, pałką, ani toporem to uczynię, bom nie zbójca, ale wprost kulą... z tej oto mojej strzelby! (Wyprostowuje się dumnie, spogląda po wszystkich, bierze kaszkiet do ręki i zmierzając ku drzwiom, mówi kłaniając się). Dowidzenia, państwu.
Karolka (zabiegając mu drogę). A wieczerza, panie Jerzy... wieczerza?...
Kulesza (tupie nogą). Cicho bądź!... daj pokój, nie zatrzymuj!
Jerzy (dumnie i poważnie). Wrócę... wkrótce wrócę. (Wychodzi głębią).
Kulesza. Niech się wysapie po żalu i gniewie. W samotności łatwiej mu to przyjdzie, aniżeli pomiędzy nami. (Zwraca się do Aurelii). Awrelka! nie przecieraj oczu, jakbyś się z ciężkiego snu tylko co obudziła; zaprowadź posłańca do kuchni. Dać mu jeść!
Posłaniec. Do nóg upadam wielmożnemu panu. (Kłania się nisko i wychodzi za Aurelią na lewo).
Kulesza. Z Bogiem!... z Bogiem!