Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Kulesza. Daj pokój!... zagadałem się z faworytem pana Jerzego, leśnikiem Grzegorzem, o owych sągach na zimę... a teraz chwilkę zatrzymałem się na ganku, bo dojrzałem, że ktoś we wrota konno wjeżdża, rozpoznać nie mogłem o zmroku... Karolka! leć-no się dowiedz!
Karolka. Lecę tatku! (Wybiega drzwiami w głębi).
Kulesza. Możeby Teofila zapalila lampę. Ciemno choć oczy wykol! Ja nie kot, żebym jadał po ciemku... a i do gęby nawet w takiej pomroce nie trafię. Teofila może trafi, ale ja nie!
Teofila (zapalając lampę). Chyba Floryan widzi, że już zapalam. (Pokój się rozwidnia).
Kulesza. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Wszyscy (robiąc znak krzyża świętego na piersiach). Na wieki wieków. Amen.
Kulesza. No, kiedy już jasno i zapaszek jakiś przyjemny zalatuje od salaterki, siadajmy do stołu (Siada i zawiązuje serwetę pod brodę). Awrelka!... panie Jerzy!... proszę, proszę.
Karolka (wpada zdyszana). Do pana nadleśnego... do pana Jerzego... posłaniec z listem... pooosłaniec z Tooołłoooczek!
Aurelia (do Jerzego). A co? czy fałszywy prorok ze mnie?
(Jerzy, z wielką radością na twarzy, stoi jak wryty, ani się rusza).
Kulesza (do Karolki). No i cóż ten posłaniec, Karolka?... Czy czeka na ganku?
Karolka (jeszcze zdyszana). Ja biegłam... on stąpał powoli za mną jak słoń... ot tak! (Podrzeźnia ciężki