Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dostała trawa, taki smarkaty! Jaż od niego pewno ze trzy lata starsza.

Gabryel. A pewno. Jemu dziewiętnaście lat skończyło się niedawno. Ja o tem wiem. (Po chwili milczenia). To niech Salusia za sercem idzie; niech na nic nie zważa, niczego się nie lęka i za sercem idzie.
Salusia. Łatwo to Gabrysiowi mówić! Mnie familii szkoda. Brat dla mnie dobry i sióstr ja drugich takich nigdzie na świecie nie znajdę. Oni mnie wyrzekną się i noga moja już nigdy w tym domu, w którym rodziłam się i wyrosłam nie postanie. (Walczy z płaczem). Przytem okropny wstyd mnie zdejmuje, kiedy ludzie najgrawają się, że on jest nieszlachetnego urodzenia, i okropny strach, kiedy pomyślę, że on ani kawałka swojej ziemi nie ma, ani domu swojego, ani takiego kamienia, któryby miał prawo pod głowę sobie położyć. Jak, broń Boże, miejsce straci, to co będzie? Tułać się przyjdzie po świecie. Nędza i hańba! A ten Cydzik z takiej familii i taki bogaty! Jeżeli za niego pójdę Kostanty mnie dwa razy więcej da niż dał siostrom... Co to jest na całe życie swój dom, swoją ziemię, swój posag i zgodę z rodziną i uważanie na świecie mieć!... Oj! czemu on nie z takiej familii jest i nie taki bogaty! Boże mój, Boże! jaka ja szczęśliwa byłabym, gdyby tak było! A teraz, to sama nie wiem, co mam robić i w którą iść stronę! Sępy drapieżne w sercu mi zasiadły i drą je zdaje się na kawałeczki! Jak pomyślę, że jutro znowu swaty przyjadą... (Zanosi się od płaczu).
Gabryel (z bólem, poważnie). Wyniesienia chce Salusia, chluby, honorów, dostatków... (Urywa, jakby żałował