Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Anulce do pomocy stanęłam, a on mnie. Snu nie miał, ani najmilszej zabawy. Ciągle na nogach był, na usługach naszych; zrobił się naszym towarzyszem, pocieszycielem. Bywało mówię mu: niech pan choć na spacer pójdzie! a on tylko ramionami ruszy i powiada: będzie pora do spacerów, kiedy bieda przeminie! Wtenczas już ja poczułam, że na wieki przywiązałam się do niego... wtenczas z wiedzą i przyzwoleniem Końców my zaręczyli się z sobą. (Pokazuje rękę z pierścionkiem). Boże! mój Boże! czy ja wówczas spodziewałam się, że taka nieszczęśliwa i taka odgrodzona od niego będę. (Po chwili). Raz to i ja troszkę chorowałam. Nie długo, trzy dni tylko, ale gorączka byla taka, że musiałam leżeć. To czy wierzy Gabryś? że kiedy Anulka w drugiej izbie słabemi dziećmi zatrudniona, on bywało przez całe godziny u łóżka mego klęczy i w nogi mnie całuje... (Gabryel odwraca się i z bólem wzdycha). Co Gabrysiowi?

Gabryel. Nic.
Salusia (dotyka mimowoli stanika pod szyją). Ot! dziś, przed samym wyjazdem otrzymałam list od niego... odpowiedź na moje doniesienie, że brat rozgniewany grozi, iż ani grosza posagu mnie nie da. Więc on na to odpisuje: Ty o to nie dbaj, mnie twój posag niepotrzebny. Ja ciebie choć w jednej koszuli wezmę, a jeszcze za szczęśliwego będę się poczytywał przez to, że wszystko odemnie tylko jednego będziesz miała. Ot jaki on! I jak mnie tu jego wyrzec się, jak mnie o nim zapomnieć, jak jego przehandlować na tego kolka! (Z lez przechodzi do śmiechu). O Jezu! jaki on śmieszny ten Cydzik! jaki niezgrabny! I taka nie-