Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dobrze, że on wielki bałamut. Wprędce drugą sobie znajdzie.

Salusia (zamyślona). Abo ja wiem... abo ja wiem... W głowie się kręci... Co robić sama nie wiem...
Oktawia. O sobie najwięcej pamiętaj. W garść chuchać będziesz, łzami do grobu zcieczesz!
Barbara. Z ośmiorgiem dzieci!
Salusia. Dla czego z ośmiorgiem?!... Ot! już koniecznie z ośmiorgiem. Ty sama masz troje, a Oktyna tylko dwoje...
Barbara. To nic, że mam troje, a Oktyna tylko dwoje, ty ośmioro będziesz miała. Gdzie ty to podziejesz, kiedy on ani ziemi, ani chaty nie ma?
Oktawia. Ot! podziękowałabyś bratu, pocałowałabyś go w rękę, że taki hojny dla ciebie, jakim dla nas nigdy nie był... i skorzystałabyś z jego łaski...
Salusia. To i podziękuję. (Powstaje i idzie do Konstantego). Dziękuje Kostuś za twoje dobre chęci, za twoją życzliwość... dziękuję, Kostuś, dziękuję! (Chce go w twarz pocałować, on usuwa się niby zagniewany, ale zukosa spogląda na nią badawczo. Nagle chwyta ją za głowę i całuje w czoło parę razy).
Konstanty. A będziesz jutro grzeczną? a będziesz rozumniejszą?
Emilia (tańczy, w ręce klaszcze i mówi jakby śpiewała). A ja by nie poszła! a ja by nie poszła! Żeby on i bryljantowy cały był, ten kołek, ja by za niego nie poszła! (Kręcąc się, upada zdyszana mężowi na kolana i przyśpiewuje dalej całując go). Żeby Michał sto razy chłop był i żeby sto razy swojej ziemi nie miał,