Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Jaśmont (po cichu). Swatowi i odpalonemu konkurentowi ani jeść ani pić nie wolno.
Barbara. Aby tylko przegryść...
Końcowa. Choć kapeczkę...
Jaśmont. Za nic zgodzić się nie mogę. Stary obyczaj, dobry obyczaj! A i czas wielki w drogę ruszyć. Do Bohatyrowicz opentany kawał drogi, a i przez Niemen przeprawić się trzeba. No, żegnajcie mi panie. (Ściska za ręce starsze siostry). No! panie Kostanty, do widzenia. (ściska go serdecznie). Czekajmy! Bóg łaskaw da upamiętanie. (Idzie do Salusi, całuje ją w rękę, potem dość długo patrzy jej w oczy). Taki kwiatek do kożucha przypinać, krzywda ludzka i obraza boska! (Cofając się i pociągając za sobą Władysława, ściska jeszcze ręce innych na odchodnem. Nareszcie staje w progu i mówi z powagą). Pokój temu domowi.
Wszyscy (prócz zadumanej Salusi). I temu, co mówi! (Jaśmont z Cydzikiem wychodzą. Pancewicz i Zaniewski wyprowadzają ich do sieni. Konstanty także, ale wkrótce wraca, staje przy oknie na lewo i zaczyna gniewnie gwizdać. Michał siedzi, prawie na środku izby. Emilia kręci się w kółko, nucąc jakąś piosnkę pod nosem. Salusia siada na kanapie; starsze siostry odstawiły stół na bok i otaczają ją).
Oktawia. Salka! dla jakiej przyczyny ty nas żalem karmisz!
Barbara. Czy ty cudzego człowieka nad familię wyniesiesz!
Oktawia. Szczęście to jeszcze, że ten Jaśmont taki rozumny. Ażeby nie... tobyś zginęła!
Końcowa. O Jerzego się nie bój! Pocieszy się prędko... o jej! Ja tobie tego wpierw nie mówiłam, ale wiem