Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

weźmie. (Gabryel Salusi głową przytakuje i uśmiecha się rozkosznie).

Konstanty (szarpie Salusię za rękaw i mówi szeptem, ale wściekle). Salusiu! upamiętaj się, bo jak Boga kocham wyrzeknę się ciebie, grosza nie dam, za próg nie puszczę...
Jaśmont (uderza się palcem w czoło, głowę podnosi i mówi znowu b. grzecznie z uśmiechem na ustach). Choć nas tutaj niespodziewana konfuzya spotkała, my jednakowoż interesu naszego za przegrany nie uważamy. Czas traci, czas płaci! Nie skrzywdzi siebie pan Cydzik, jeżeli tak zacnej pannie czas do namysłu zaofiaruje. Smętne to jest w oczekiwianiu na dekret zostawać, ale cierpliwość do nieba wiedzie. My też cierpliwymi będziemy. Wszystko jedno, trzeba nam ztąd do Bohatyrowicz jechać, gdzie ja mam żonine dziedzictwo do obejrzenia, a pan Cydzik krewnych swoich odwiedzi. Wracając zaś, czy tak, czy inaczej, tędy nam droga... więc pan Kostanty Osipowicz wybaczy częstym gościom, ale jutro o tej samej porze wstąpimy znowu, aby raz jeszcze do rozwagi i dobrego serca panny Salomei zakołatać. (Powstaje).
Konstanty. Proszę... najpiękniej proszę. (Ściska go serdecznie za ręce).
Oktawia, Barbara i Końcowa. Ślicznie prosimy!
Pancewicz (po cichu do Zaniewskiego). Filut z tego Jaśmonta! Krótko, panie dobrodzieju, myślał a jak wymyślił!
Oktawia (do Jaśmonta i Cydzika). Ale proszę cokolwiek zjeść i wypić...