Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

potem idzie do kanapy. Salusia spogląda na niego wzruszona i łzy ociera. Pancewicz i Zaniewski pokazują sobie na migi, że żony ich Salusię przekabacą, potem biorą krzesła i siadają pod piecem).

Oktawia (w dalszym ciągu tym samym tonem i tym sposobem jak wyżej wskazano). Czy ty na taką poniewierkę stworzona?...
Barbara (j. w.). Sługus... bez domu... bez zagona...
Końcowa (która przysłuchiwała się, jakby skonwinkowana). To jest prawda! to jest prawda Saluś moja.
Oktawia. Tobie panią być... duże gospodarstwo mieć... sukienki... stroje...
Barbara. Czy to my nie siostry, czy twego dobra nie chcemy?
Końcowa (przytakując). To jest prawda! to jest prawda! Oktawia. Kawolątka ziemi nie ma...
Salusia (z bólem). Och! to okropne!
Emilia (głośno, wpatrując się w Salusię). Wiesz co, Salusia? A ja by ich nie słuchała, gdybym na twojem miejscu była. Dalibóg, nie słuchałabym nikogo. Żeby Michał, zdaje się, sto razy chłopem był i ziemi swojej nie miał, jaby za niego poszła. Rodzonego ojca nie posłuchałabym i za Michała bym poszła!
Salusia (drgnęła). Dobrze tobie tak gadać Emilka, kiedy twój Michał i nie chłop i ziemię swoją ma.
Konstanty (gniewnie spogląda na Emilie). Emilka tak gada, bo jest smarkata i rozumu żadnego nie ma.
Michał (prostuje się i z pod okna wychodzi na środek). Za pozwoleniem, Kostanty! Ja Kostantemu oświadczam, że do mojej żony takim sposobem przemawiać