Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Gabryel (zcicha). Pierogów u siebie nie jem, ale chleba od ludzi nie potrzebuję.
Barbara. Głupi! Oktawia. Niby to taki ambitny! Barbara. A dziurami w butach świeci.
(Salusia nieco nadąsana wraca do stołu. Zaledwie usiadła, siostry przysuwają do niej krzesła i zaczynają szeptać do ucha. — Cała rozmowa do końca sceny prowadzi się szeptem i prawie urywanemi wyrazami, drugą połowę bowiem każdego zdania, na początku lub na końcu, mówi tak Oktawia jak i Barbara zupełnie cicho. Widać tylko że poruszają ustami).
Oktawia. Chłopy... grubiany...
Barbara. Nie ma nic... cham, golec...
Oktawia. Jeśli nie on, to jego rodzice...
Barbara. Czy ich w ręce całować będziesz?...
Oktawia. Ojciec za pańszczyzny jeszcze w skórę brał...
Barbara. Czybyś zniosła, gdyby...
Salusia. Och, jaki mi ból sprawiacie... och! (Zakrywa oczy).
Barbara. A tak być może... i będzie...
Oktawia. Gdzie tobie z takimi żyć...
SCENA SZÓSTA.
CIŻ SAMI, MICHAŁ, EMILIA, KONSTANTY, PANCEWICZ, ZANIEWSKI.
(Michał staje pod oknem za stołem. Emilia opiera się łokciami na stole i oka z Salusi nie spuszcza. Konstanty przechodząc koło Salusi zatrzymuje się i głaszcze ją po włosach,