Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Salusia (ogląda się i spostrzega Gabryela). Gabryś! dla czego nie siadasz przy stole?
Gabryel (bardzo zmieszany). Dziękuję Salusi, bardzo dziękuję... Mnie tu dobrze.
Salusia (mruga na niego i kiwa palcem). Chodź! chodź! siądziesz tu przy mnie. My oboje biedni! Tak dawno nie widzieliśmy się z sobą!
Gabryel (porusza głową przecząco). Dziękuję! mnie i tu dobrze.
Oktawia (do Końcowej po cichu). Głupi!
Końcowa. Czy zawsze taki jak był?
Oktawia. Taki sam... głupi Gabryś!
Barbara. Gamoń, harbuz!
Salusia (do Gabryela). To zjedz-że przynajmniej cokolwiek.
Gabryel. Dziękuję Salusi.
Salusia (wstaje, trzymając w jednej ręce kawałek chleba nasmarowany masłem, w drugiej kawal kiełbasy. Uśmiecha się, zbliżając się do Gabryela. Siada przy nim na drugim zydelku i klepie go po ramieniu). Proszę, zjedz-no... zjedz-że, mój Gabrysiu!
Gabryel (bardzo zmieszany, ale i uszczęśliwiony zarazem). Dziękuję Salusi, bardzo dziękuję, ale nie głodnym; jeść nie będę. (Salusia głaszcze go, podając mu chleb i kiełbasę. On się uśmiecha, potem nagle mówi szorstko). Nie chcę! nie będę!... Niech Salusia wybaczy, ale jeść nie będę. Nie głodnym! Oktawia. Daj mu pokój! Powinno ci być wiadomem, że Gabryś u nikogo nic do gęby nigdy nie bierze. Widać pierogi u siebie je, kiedy u ludzi chleb w zęby kole.