Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Konstanty. Słuchaj Salusiu! u tego tańca dwa końce: albo posłuchasz, i ja ciebie uszczęśliwię, albo grosza posagu nie dam, jednego łachmana nie dam... za próg nie puszczę...
Salusia. Mnie i w jednej koszuli wezmą, a na próg twój nogi moje nie łakome!
Konstanty. Z tobą gadać, to samo, co wodę rzeszotem czerpać.
Salusia. A z takim najgrawaczem i krzywdzicielem jak ty, to i wcale gadać nie warto!
Konstanty. A z chamem warto?
Salusia. Na was dwóch pojrzawszy, jego za pana, a ciebie za chama poczytać by można.
Konstanty. Niech go psy zjedzą!
Salusia (z gorzkiem łkaniem). A żebym ja była wskroś ziemi poszła, nim do tego domu przyjechałam!
(Wybiega do bokówki płacząc. Za nią, porozumiawszy się wzrokiem, biegną wszystkie trzy siostry. Konstanty gniewny i sapiący łapie za czapkę i wychodzi przeciwnemi drzwiami. Pancewicz zbliża się do Zaniewskiego, przykłada palec do ust jakby mu nakazywał milczenie, migami wskazuje alkierz, potem drzwi wchodowe. Oba wdziewają czapki, biorą się pod ręce i wychodzą za Konstantym. Michał i Emilia przedrzeźniają poprzednich i całując się i chichocząc wesoło, idą za nimi, temi samemi drzwiami. Gabryel siedzi chwilę z oczyma utkwionemi w alkierz. Potem wstaje i przybliża się do drzwi od bokówki).
SCENA CZWARTA.
GABRYEL sam.
Szepczą... bałamucą... pieszczą... całują... pochlebstwami durzą... Żmije!... W główce (gestem pokazuje co zrobią)