Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swojej ziemi i w swoich chatach ostaną, a pani Chutkowa co zrobi?

Pancewicz. Też w służbę pójdzie, panie dobrodzieju!
Barbara. Ładny los! nie ma co mówić!... na dziewkę do dojenia krów...
Oktawia. Do prania cudzych brudów...
Pancewicz. Widać, panie dobrodzieju, takiego losu pożąda.
Zaniewski. Tylko z dzieciakami i na taką dziewkę nikt nie przyjmie.
Oktawia. Przyjdzie może siostry i brata po rękach całować, żeby przyjęli.
Salusia. Niedoczekanie wasze!
Barbara. Żebym mrącą z głodu widziała, obojętną pozostanę!
Końcowa. A na miłość boską, pozwólcie słówko przemówić...
Pancewicz. Och, panie dobrodzieju, co za poniżenie!
Barbara. Hańba!
Zaniewski. Służba, choćby najlepsza, zawsze służba!
Pancewicz. Nadleśny czy podleśny, panie dobrodzieju, zawżdy, to nie pan w swoim własnym domu, choćby i najmniejszym!
Zaniewski. Każą być lokajem Oktawia. Każą językiem proch przed pańskiemi stopami zlizywać zliże! będzie!
Barbara. Wszystko zniesie, choćby najgorsze ubligi, byle miejsca nie stracić i nie zejść na psy!
Pancewicz. Wstyd jemu, jej hańba!
Zaniewski. Jemu zresztą to i przyrodzone. Będzie służył i wszystko znosił, bo tak z chamami zawżdy