Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Boga kocham, jeszcze skoczę i komukolwiek oczy wydrapię. Słyszysz, Kostanty?!

Michał (n. str.). Nasza krew, jak mi Bóg miły, Osipowiczówna! A to im palnęła!
(Gabryel nieustannie siedzący na zydelku, kiedy Salusia mówiła ciągle głową jej przytakiwał i śmiał się radośnie cichuteńko. Po jej przemówieniu wszyscy, z wyjątkiem Gabryela, Michała i Emilii, chodzą po izbie, gestykulują, mówią, krzyczą).
Zaniewski. Wiedziała, co powiedziała!
Oktawia. Cóż to? czy nie wiemy... to jest człowiek, który ani kawałka swojej ziemi nie ma!
Barbara. Włóczęga, żebrak, dziad kościelny!
Salusia. Kłamstwo!... Miejsce dobre u księcia dostał, pensyę bierze... jest nadleśnym.
Zaniewski. Bajki babom!... a miejsca stracić nie może?!
Salusia. Drugie dostanie.
Barbara. Pewno! Wszyscy na niego czekać będą z miejscami!
Pancewicz. Żeby jeszcze samym cierpieć... a dzieci, panie dobrodzieju!
Zaniewski. Będziesz ich miała pięcioro...
Barbara. Sześcioro...
Oktawia. Ośmioro...
Barbara. A z czego ich karmić i przyodziewać?
Końcowa. Dajcież i mnie przyjść do słowa...
Zaniewski. A na wypadek wojny, gdy jego do wojska zawezwą?
Konstanty. Insze kobiety, choć i bez mężów, ale na