Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nagle spostrzega Konstantego. Idzie ku niemu śmiejąc się.) Jak się masz Kostuś? Czegoż to takim słupem stanął? Niekontent, że do domu powróciłam, czy co?

Konstanty (cofa się w tył). Owszem, owszem! Wielka to jest promocya dla mnie i dla mojej chaty, że pani Chutkowa była łaskawa do niej zstąpić! Niech pani Chamowa nie uważa, że ja prosty szlachcic może i nie umiem takiej osobie atencyi przystojnej okazywać, ale pomiędzy chamami jeszcze nigdy nie bywałem i nie wiem jak tam oni witają się i atencye swoje składają.
(Smieje się gorzko, ironicznie i spogląda na siostrę piorunującym wzrokiem).
Salusia. A toż co? Oktawia. A to, że jakie „dopomóż Boże“, takie i „Bóg zapłać!“
Barbara. Jaka ty dla nas, takie my dla ciebie.
Salusia. A cóż ja wam złego zrobiłam?
Oktawia. A to, że umyśliłaś siostry zakasować! My sobie biedne szlachcianki za prostą szlachtę wyszły, a ty wcale inną partyę wynalazłaś... Toż i zazdrosne jesteśmy o to, że nas chłopi, za żonki nie pobrali, a ciebie jeden bierze!
Barbara. A jaki jeszcze! Z majątkiem, ziemi ma dużo, ale nie tyle, aby na niej budę dla psa postawić!
Zaniewski. Ani domu, ani łomu!
Pancewicz. Bezdomny i bezrolny chłop, panie dobrodzieju!
Konstanty. Ale za to tytuł jest, ho, ho!... Pan... przepraszam... jaśnie wielmożny, jaśnie oświecony pan Cham.