Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nawet nie z rodzicielskiego! Dorobek własny posiadam i co moja laska dać komu z niego, to dam, a do swoich garnków nikomu zaglądać nie pozwolę!

Oktawia (zrywa się z siedzenia, biega i wymachuje rękami). A to nas tak Kostanty w domu swoim przyjmuje!
Barbara (tak samo jak poprzednia). A to na takie piękne słowa Kostanty nas zaprosił!
Oktawia (j. w.). Ślicznie dziękujemy za taką uprzejmą gościnę!
Pancewicz (zatyka jej usta). Żono! cicho!... panie dobrodzieju.
Zaniewski. To jest prawda, że Kostanty aż nazbyt niegrzecznie z siostrami postępuje. (Pancewicz biega od Oktawii do Barbary, to do Zaniewskiego i uspakaja). Idę konia zaprządz i wyjadę!... jak Boga kocham wyjadę!
Konstanty (gniewnie). Moje własne pieniądze mogę rozdawać według wszelkiej fantazyi i upodobania!
(Michał i Emilia uciekają w kąt i całują się. — Garyel szyderczo na kłócących się spogląda).
Barbara. Dobrze, ale my wyjedziemy!
Oktawia. O! tak... wyjedziemy!
Zaniewski. Konia zaprzęgnę... żonę na furę... i wyjadę!
(Ogólne zamieszanie. — Wygrażają Konstantemu).
Barbara. A to piękny brat!
Oktawia. Bogacz... a krzywdziciel!
Pancewicz (n. str.). Rozjadły się, panie dobrodzieju. U Osipowiczów krew nie woda!
Oktawia. Siostrom ubligi czyni!
Barbara. Jakby krwią przybłędów pomiata!