Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Konstanty (coraz gniewniej). A winna!... Jak przyjedzie, to jej się to wyłuszczy. Także za łyka wyszła, więc o godności szlacheckiej nie pomni! (Powstaje). Zdaje mi się jednak, że garnki, które chamy do ognia przystawili, na ich łbach pękną, bo ja, do ostatniej pasyi doprowadzony, na wszystko gotów jestem się ważyć. Wszelako na świecie bywa i nie raz widziano ludzi, mszczących się na tych, którzy ukrzywdzić ich chcieli. Zrobię, co będę mógł, choćbym i na kryminał wystawić się miał. (Wyjmuje ręce z kieszeni, idzie do stołu i pięścią weń uderza). Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży. U mnie tak! Gdzie dobrocią nie utrafię, tam złością dokonam; siostrze zaś, którą mnie umierając rodzice przyporuczyli, zmarnować się nie dam! (Ostatnie wyrazy mówi ze wzruszeniem i oczy wierzchem ręki obciera. Wszyscy powstają).
Pancewicz. A jakże, panie dobrodzieju!
Zaniewski. Pewno!
Oktawia i Barbara. Ma się rozumieć!


SCENA DRUGA.
CIŻ SAMI i GABRYEL OSIPOWICZ.
(Gabryel wchodzi, milcząc kłania się wszystkim i siada na zydelku przy progu, pod ścianą. Krewni odpowiadają mu ledwie skinieniem głowy. Chwila milczenia, tylko Michał z Emilia chichoczą po katach. Konstanty wraca do kanapy i siada).
Pancewicz (chcąc przerwać ogólne zakłopotanie). Byłem