Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Emilia. Słuchamy! (Biorą się pod ręce i całując się, zbliżają się do całego grona).
Oktawia. Oni sobie od całowania gęby wystrzępią!
Pancewicz i Zaniewski (śmieją się; jeden piskliwie, drugi basem). Ha! ha! ha!
Emilia. A Oktynie zazdrość! Barbara. Znać, że to ledwie kilka tygodni po ślubie.
Emilia. Ale tak będzie za rok — i za trzy — i za dziesięć!
Oktawia. Zobaczymy!
Konstanty. Cicho! Otóż jak wiecie, Salusia pojechała do Końcowej, do miasta...
Oktawia. I od roku tam bawi.
Konstanty (początku waży powoli wyrazy, później się unosi). A rok!... Przez ten czas popełniła wielkie głupstwo, zamierza zaś popełnić jeszcze większe. Ale ja na to nie pozwolę, jak Bóg na niebie, nie pozwolę. Zgubie jej zapobiegnę, aby z takowego postępku dziewczyny nie spadła hańba na całą familie. Ale i wy, familia, dopomódz mi musicie; na to was wezwałem. Siostry zawsze siostrze bliższe niż brat; niechże się starają od hańby i zguby ją odwrócić. Bo kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży!... Co do panów szwagrów, jeśli pomimo namów i zakazów Salusia się zaskali w swojem bałamutnem postanowieniu, to pomocy ich potrzebować będę do czego innego... Do czego?!... No! teraz o tej materyi gadać nie pora, ale w czasie wszystko się oświadczy. Otóż Salusia pokochała chama i pono się z nim zaręczyła...
Oktawia. A to i Anulka temu winna...