Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Konstanty. Jedna krowina, mizerny konik, kilka kur — cała fortuna!
Barbara. Przyjdzie gdzie, nikt nawet nie zauważy i siedzieć nie poprosi.
Oktawia. Odezwie się z czem, wszyscy nie słuchają, albo śmiać się zaczynają, bo z góry wiadomo, że głupi Gabryś nic mądrego powiedzieć nie może.
Konstanty. Jeśli dla interesu albo jakiej inszej przyczyny wsunie się gdzieś, to zaraz przy drzwiach siada, aby nikomu nie zawadzać... i milczy. Najmniejszego zaś jedzenia w gościnie za nic do gęby nie weźmie, aby ci ludzie, którzy naigrawają się z niego i we wzgardzie go mają, nie pomyśleli czasem, że głodnym jest i chleba ich pożąda.
Pancewicz. A to widać ma swoją ambicyę, panie dobrodzieju!
Konstanty. Ma i wielką. Powiada: żebrakiem się nie okażę, choćbym i z głodu zdychał! Barbara. Głupi Gabryś, ale dobry, choć do rany przyłóż!
Oktawia. Salusia go bardzo lubiła i wiele przyjaźni od niego doznawała.
Konstanty. No, kiedy o Salusi mowa...
Barbara. To mówmy o niej. Już nas słuchy doszły o jej romansie z chłopem bezdomnym...
Konstanty. Umyślnie dlatego po was posłałem.
Zaniewski. Konstanty ugościł nas solennie, teraz spokojnie słuchać możemy.
Konstanty. Niechże i stryjeczny brat słucha.
Michał. A słucham!