Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poginiemy — wziął i pożyczył... — na wieczne nie oddanie.

Pancewicz. A to głupi, panie dobrodzieju!
Konstanty. Oho! to jeszcze nie wszystko! Miał on stare ciotczysko, niedołężne, swarliwe... nikt jej trzymać nie chciał, już na żebry miała iść... On ją do chałupy swojej wziął i dogadza, a obserwuje...
(Michał i Emilia rzucają na siebie gałkami i skórkami od chleba. Jak jedno drugie trafi, całują się i chichoczą po cichu).
Oktawia. Mało tego! Ja sama swatałam mu pannę, bo choć już był we wzgardzie ludzkiej, ależ zawsze to krewny, jakkolwiek ratować i z biedy podnieść go wypadało. Żadna młoda a posażna nie poszłaby za niego. Wyszukałam posażną i starą... a szpetną...
Michał. Oj szpetną, bo szpetną!
Emilia. A ty masz mnie nieszpetną, to do innych się nie mieszaj. (Zatyka mu usta rękami, on ją całuje).
Oktawia. Cóż myślicie, że się ożenił?... Broń Boże! nie chciał za nic. Mówił: na co mnie to? Ja nie niewolnik, żeby mnie kto i za największe pieniądze kupował.
Barbara. Tak i pozostał kawalerem biednym, pustelnikiem... Tylko zwierzątkami...
Oktawia (przerywa). Królikami...
Barbara (ciągnie dalej). Kwiatkami i skrzypcami umila sobie życie.
Zaniewski. I cóż za korzyść z takiego życia?
Pancewicz. Ale!... co za korzyść, panie dobrodzieju?
Oktawia. Ani wygody, ani przyjemności, ani honoru żadnego niema.