Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pójdzie, to uspokoję się i pocieszony do chaty powrócę, albo, broń Boże, zły przypadek jaki, to ku pomocy stanę... A tu, ot jaki przypadek! (Salomea zaczyna gorzko płakać). I potrzebną okazała się moja pomoc, a jaką ona będzie słuchaj!... Teraz ty taka biedna, że już i ja odważę się radę tobie dać... już i moja rada dla ciebie dobra. Nie trza, żeby żywa dusza dowiedziała się kiedykolwiek, że ty tu byłaś. Na wózek ze mną siędziesz, a ja cię lasami zawiozę do młyna, do mojej siostry. Ona mnie wdzięczność winna, a ja jej nawet prosić nie potrzebuję, aby ciebie przystojnie przyjęła. Każę i posłucha. A potem... potem pojadę do Końcowej z prośbą, aby ci wybaczyła... i wzięła do siebie. Ona wybaczy pewno, weźmie cię... W mieście się rozweselisz, robotę jaką sobie wynajdziesz, dobry los może spotkasz... Tak ja sobie, w drodze myśląc, wszystko ułożyłem... i tak będzie!... Chodź na wózek... siądziesz i pojedziemy!

Salomea. Nie chcę! nie chcę! nie chcę!... nigdzie jechać nie chcę! Tu pozostanę, gdzie on jest! (Wyrywa się i biegnie ku rzece).
Gabryel (ja chwyta, przyprowadza na przód sceny i patrzy badawczo w oczy). Salka! ty do wody chciałaś wskoczyć! utopić się?
Salomea. No! to cóż?... Pozostanę, gdzie on jest? Puść! (Wyrywa się).
Gabryel. Nie puszczę!... Ja głupi, ale rozumiem dobrze, co zrobić pragniesz!... Nie puszczę!
Salomea (klęka przed nim). Gabryś! kochany, miły, drogi, złotny... puść!