Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Gabryel. Przystanąwszy na rynku w miasteczku, żeby koniowi wytchnąć, dowiedziałem się, że już po wszystkiem. W miejskim kościele ślub brali. Jezus, Marya! przeląkłem się na tę wiadomość... a tu koń osłabł, prędko iść nie chciał. Prędzejbym już piechotą doszedł, ale jakim sposobem ciebie-bym mógł zabrać, gdybym konia i wózek ostawił!
Salomea (tymże samym tonem co wyżej). Dobry Gabryś! ty o mnie jeden pamiętał.
Gabryel (jedna ręką ją przytrzymuje, drugą kładzie jej na głowę i z rozczuleniem w twarz jej się wpatruje). Biedna ty!... Srogo ty już na ubocz zeszła... dla strasznie krętej ścieżki gościniec opuściła... Saluś! Saluś! coś ty zrobiła?
Salomea (jakby nagle przytomność odzyskała, stara się z rak jego wyrwać swoje ręce). To mnie puść! Co zrobiłam, to zrobiłam... moja rzecz! moja bieda! Jużbym była naprawiła wszystko, gdybyś mnie nie zatrzymał!... Zkądżeś ty się tu wziął? co cię tu przyniosło? Puść!
Gabryel. Zkąd ja się tu wziął?... Ilu ich tam jest: Kostantego, Oktynę, Cydzika, Jaśmonta, wszystkich... wszystkich zwiodłem, kiedy rzucili się ciebie szukać... W drugiej stronie cię szukali, bo ja im powiedziałem, że do ciotki Steczkowskiej pobiegłaś... Potem przekonali się, że nieprawda, całą okolicę przetrząsać zaczęli, a ja jeden tylko wiedziałem, gdzie ty poleciała... ja jeden wiedziałem...
Salomea. Jak?... zkąd?...
Gabryel. Zgadłem. Cicho zaprzągłem konika do wózka, bo pomyślałem sobie: albo ci wszystko dobrze