Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
SCENA DRUGA.
CIŻ SAMI, SALOMEA.
Salomea (wchodzi niespokojna i bardzo zmęczona). Na dziedzińcu ciżba ludzi, cisnących się do oświetlonych okien. Jakaś musi być uroczystość, zjazd wielki. Wrota od stajni otwarte, konie rżą, latarki migocą, furmani się zwijają... Chciałam jednego z nich zapytać: gdzie mieszka pan nadleśny i jakim sposobem z nim się zobaczyć można?... ale wstyd mnie zdjął i jakaś obawa ogarnęła. Z listów Jerzego wiedziałam, że mieszkał dawniej w oficynie, ale skoro się do niej zbliżyłam, zmiarkowałam odrazu z wielkiego światła, bijącego od ognia palącego się na kominie, że tam teraz musi być kuchnia, albo piekarnia. (Po chwili, ocierając pot z czoła). Dostałam się do tego ogrodu przez furtkę z dziedzińca. (Spogląda przed siebie). Ale i tu ludzie cisną się do okien!... Jak go odszukać!... Taki mnie lęk przejmuje, i tak się czegoś wstydzę... (Po chwili). Zmęczona jestem... strasznie zmęczona! Co zrobić, aby dowiedzieć się gdzie on się znajduje i zobaczyć się z nim zaraz. (Idzie do jednego z okien, przesuwając się lękliwie między ludźmi i mówiąc ciągle). Przepraszam... przepraszam... przepraszam...
Parobek. Nie ma za co przepraszać. Niech panienka sobie stanie... o, tutaj... ztąd dobrze widać.
Salomea (patrzy chwilę, potem okropnie zmieszana przybiega naprzód sceny). Co to? co to? co to?... Panna młoda... wesele! Jerzy przy niej siedzi!... Czego on