Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Emilia (do Michała). Ucięła go, jak osa!
Zaniewski (do Pancewicza). Oj! weźmie go ona w kluby, weźmie, aż strach! (Słychać turkot i tentent za sceną).
Leon. Ktoś przyjechał! Adam (patrząc przez okno). Pan Onufry Cydzik, ojciec pana młodego!
Konstanty. A tak pan Onufry. Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży.... Chodźmy wszyscy przed dom powitać tak wielce pożądanego i oczekiwanego gościa. (Do Jaśmonta). Panie Kazimierzu, czy zgoda?
Jaśmont. I owszem, i owszem... zwłaszcza, że tu okropnie gorąco. Człowiek chętnie odetchnie świeżem powietrzem.
Pancewicz. Rodzica pana młodego i takiego patryarchę okolic naszych, panie dobrodzieju, z miodkiem w ręku przed chatą witać należy.
Wszyscy (prócz Cydzika i Salomei). Tak, tak! Dobrze! Zgoda! Czemu nie! A jakże!
Konstanty. Prosimy więc, prosimy. (Wszyscy prócz Cydzika i Salomei wychodzą, ceremoniując się przy drzwiach).
Pierwsza drużka. Salusia, daj wstążeczek! już nie ma ani kawałeczka.
Druga drużka. A jeszcze bukiecików trza nawiązać hurbę, hurbę... bo to i dziś pewno jaki taki na wesele przyjedzie i jutro insi się zjawią.
Salomea (wyjmuje z komody wstążeczki i daje). Macie! (One ją całują). Idźcie już, idźcie; ja tam zaraz do was pośpieszę. (Drużki wychodzą. Za sceną słychać