Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jako strzeczni, także blisko stać powinniście! Pani Końcowa, prosimy... tu, tu stanąć należy, między siestrami...

Końcowa (całując Salomeę w czoło). Saluś! słyszysz... już jadą. (Salomea milczy). Nie pójdziesz?
Pancewicz. Jej, jako pannie, nie przystoi. — Już zajeżdżają! (Bierze za rękę Końcową i prowadzi do ustawionej grupy). Pani Końcowa, proszę... obok siestr, panie dobrodzieju. No, cała familia razem. A teraz... czekajmy!
SCENA DZIESIĄTA.
CIŻ SAMI, WŁADYSŁAW CYDZIK, JAŚMONT, DWÓCH DRUŻBÓW potem MŁODZIEŻ i PANNY.
(Drzwi otwierają się, a w nich ukazują się: Cydzik, Jaśmont i dwaj drużbowie. Cydzik w czarnym surducie, na szyi krawat biały z dużą kokardą, kamizelka kolorowa w jaskrawe kwiaty, srebrny gruby łańcuch u zegarka. Narzuconą ma na ramiona burkę, na głowie czapkę barankową, w ręku trzyma duży przedmiot okrągły, osłonięty białem płótnem. Jeden z drużbów zdejmuje mu czapkę z głowy, drugi z ramion burkę).
Wszyscy czterej przybyli. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dobry wieczór państwu!
Cała rodzina (prócz Salomei). Na wieki wieków. Witamy!
Jaśmont. Oto przyjeżdżamy po klejnot nam przyobiecany, wielkiej drogocenności. O gościnę prosimy, a jutro odjedziemy z tem po cośmy przyjechali w wielkiej wesołości. — Czy wolno wejść?