Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

(Prowadzi ją do krzesła i siada obok niej). Kiedy pierwszy raz po ślubie wziął mnie w objęcia i pocałował tu... ot, tu... (pokazuje szyję) to na mnie ognie uderzyły, cała się ponsem oblałam, a on... (chichocząc się, zaczyna szeptać do ucha. Salomea odsuwa się od niej). Nie chcesz słuchać! krzywisz się jak piątek na niedzielę. No, to już nic ci nie powiem. A bo i nie potrzeba; wprędce sama się o wszystkiem dowiesz. (Michał wchodzi. Emilia zrywa się i biegnie do niego). Słuchaj, Michał! chciałam Salusi mówić... (Kończy dalej szeptem, całując go i chichocząc. On jej wtóruje głośnym śmiechem).

Salomea (zadumana — do siebie). Więc mnie przypadnie w udziale z Cydzikiem... z tym kołkiem, niedostałą trawą, z tym ślimakiem... żyć w takiem przybliżeniu, o jakiem Emilka opowiada! (Pogrąża się w dumanie).
Końcowa (która przed chwilą weszła, staje przy Salomei). Co tobie Salka! (Salomea milczy zamyślona). Saluś! jest? Odezwij-że się choć słówkiem, bo aż straszno na ciebie patrzeć! (Salomea milczy. Wchodzą: Konstanty, Pancewicz i Zaniewski).
Konstanty. Słychać dzwonki na drodze od strony Cydzików-Wielkich.
Pancewicz. Albo pan Onufry jedzie, panie dobrodzieju, albo pan młody z drużbantami...
Zaniewski. I ze swatem, panem Kazimierzem Jaśmontem.
Pancewicz. Należy uszykować się przystojnie na powitanie, panie dobrodzieju. Tu brat i siestry... (Ustawia Oktawię, Barbarę, Konstantego). Michał! Emilka!