Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Barbara (czesząc włosy). Gabryś mógłby przed dom pójść sobie.
Gabryel. Pani Pancewiczowo! Oktawia (zatrzymuje się i przez głowę wdziewa na siebie czarną spodnice). No, czego?
Gabryel. Chcę coś ważnego powiedzieć.
Oktawia (kończąc ubieranie się). Przecież stoję... i słucham.
Barbara (układając włosy). I ja.
Gabryel (szeptem). Niech pani Pancewiczowa dobrze popatrzy na Salusię i zobaczy, jak ona wygląda i do czego zrobiła się podobna...
Oktawia (niecierpliwie). Albo co?
Gabryel (j. w.). A to, że ja pani Pancewiczowej, jako starszej siestrze, mówię i ostrzegam, aby, broń Boże, jakie nieszczęście z tego nie wyniknęło.
Barbara. Jakie nieszczęście? z czego?
Gabryel. Dla Salusi, z tego małżeństwa. Ona Cydzika nie chce, a tamtego odżałować...
Oktawia (przerywa). Co Gabryś plecie? czego Gabryś do nie swoich rzeczy się mięsza?
Barbara. Czego Gabryś tu przyszedł czas nam darmo zabierać?
Oktawia. Niech Gabryś ze swoją głupotą...
Gabryel (przerywa). Ja głupi, to prawda jest... (z boleścią) bo wszyscy mi to mówią. Jednakowoż niektóre rzeczy może lepiej od rozumnych postrzegam i pani Pancewiczowej, równie jak i pani Zaniewskiej mówię, że ślub Salusi odłożyć trzeba, albo i ze wszystkiem Cydzika odprawić...