Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Końcowa (usuwając się niecierpliwie i gniewnie). Et! bo już daj pokój! Przestań! przestań, mówię, całować! Ja dla twoich niemądrych fochów z familią poróżnić się nie myślę. Chyba mnie za waryatkę poczytujesz, abym z czemś podobnem, tak nie wczas wystąpiła. A radzę ci jak cię kocham wybij sobie szaleństwa z głowy, bo jeżeli, broń Boże, jaką awanturę zrobisz i Cydzika od siebie odtrącisz, to ja sama, jak mnie tu widzisz, ja Końcowa, jak mi dzieci miłe, choć zawszem z tobą w największej przyjaźni żyła, wyrzeknę się ciebie, znać nie będę chciała i drzwi mego domu przed nosem ci zamknę. Masz wóz i przewóz! (Wychodzi na prawo do bokówki).
Salomea (która pod gradem wyrazów siostry stała ostupiona). Jak kamień do wody... jak kamień do wody wpadł!
SCENA SIÓDMA.
SALOMEA, GABRYEL.
Gabryel (cichutko uchyla drzwi i wchodzi na palcach). Pst! pst! Czy Salusia rozmówiła się z Końcową?... bo ja na to czekałem tam, przed chatą... Czy ona jaką radę dała?
Salomea. Jak kamień do wody...
Gabryel. Co? co?... co Salusia mówi?
Salomea (dopiero teraz go spostrzega, rzuca się i tuli do jego piersi. Mówi szeptem). Gabryś! Gabryś! ja nie chcę, ja nie mogę, ja umrę... Tak mnie tu boli!